Rządowe propozycje zmian w ustawie o radiofonii i telewizji obok wielu sensownych zapisów, dostosowujących nasze regulacje do standardów Unii Europejskiej, zawierają też paragrafy świadczące o klarownej intencji politycznej, której nie da się uzasadnić wymogami Unii. Chodzi tu o zespół przywilejów dla nadawców publicznych, a przede wszystkim o dość surowe ograniczenie wydawcom gazet i czasopism możliwości inwestowania w media elektroniczne. Inicjatorzy nowelizacji mówią o konieczności obrony pluralizmu, ochrony rynku medialnego przed komercjalizacją i dominacją kilku najsilniejszych podmiotów. Pięknie. Ale czytając ustawę, a zwłaszcza komentarze jej orędowników, trudno oprzeć się wrażeniu, że jest to prawo szyte na miarę, a głównym, jeśli nie jedynym, adresatem antymonopolowych zapisów jest spółka Agora, wydawca „Gazety Wyborczej”. Jeszcze bardziej konkretnie: chodzi o ustawowe zablokowanie ewentualnych transakcji między Agorą a Polsatem. Wielu polityków SLD i PSL mówi o tym z zadziwiającą szczerością. Zza wielkich słów przeziera mała emocja, chęć „utarcia nosa Michnikowi i kompanom”, zawiść wobec organizacji, której siła wyrosła bez wchodzenia w alianse z władzą. Nie jest to wspólna gra całego środowiska SLD, czego dowodzą mocno sceptyczne wobec proponowanych zapisów wypowiedzi prezydenta Kwaśniewskiego. Nowelizacja dopiero wchodzi na ścieżkę legislacyjną, jest więc jeszcze czas, aby skorygować niektóre pomysły, a przede wszystkim oczyścić ustawę z politycznej doraźności. Źle, jeśli ustawa dotykająca kwestii fundamentalnych dla demokracji – a taką bez wątpienia jest sprawa wolności, pluralizmu i siły mediów – jest strugana na kolanie, po kryjomu, bez dania racji. Trudno wtedy uniknął podejrzeń, że władza szuka kija, aby przyłożyć niesympatycznej gazecie i postraszyć media.