Siedemnastotysięczne przygraniczne miasteczko w województwie zachodniopomorskim. Wymarłe w dżdżysty piątkowy poranek. Tleniona blondynka w okienku informacyjnym powiatowego urzędu pracy załatwia jedynego klienta. Dyżurujące za dnia bezczynne 40-letnie męskie grona z wieczora młodnieją i z ławek przesiadają się na ścisk do aut dudniących muzycznym hukiem.
A jednak Świdwin nie wygląda na miasto nędzarzy: równo kładzione chodniki, wystawne siedziby starostwa, banku i ZUS, malowane kamienice, kręte tuby – zjeżdżalnie oplatające basen. – Biednie nie znaczy brudno – mówi z dumą starosta powiatu Zdzisław Chojnacki, spoglądając przez okno na schludny plac przed ratuszem.
– Jak to jest: niby takie bezrobocie, a przed świętami kolejki w sklepach, towary znikają? – zapytuje sam siebie świdwinianin Robert Naumiec, zastępca komendanta miejscowej policji, który dowiedział się pewnego dnia z telewizyjnego Agrobiznesu, że warzywa na lokalnym targu są najdroższe w regionie.
Bo jak jechać samemu?
Liczby, wykresy i statystyki malują czarny obraz sytuacji powiatu. Kiedy w 1998 r. krajowa średnia bezrobocia wynosiła 10,4 proc., tu było ono niemal trzykrotnie wyższe. Na koniec 2001 r. dobiło do 37,7 proc. Tym samym 15 proc. z miejskiego budżetu, które wędrowało na pomoc społeczną, skoczyło do 20 proc. O ile w gminach to, co miało paść, dawno już padło, pozostawiając samopas bezwolne gromady byłych pracowników PGR, miasto powiatowe próbowało użyźniać gospodarczy grunt bądź też na nowo zapuszczać biznesowe korzenie. Powstawały kolejne firmy, kolejne – znikały. W 2001 r. Niemiec zarządzający potężnym zakładem krawieckim Regatex zadecydował, że taniej jest szyć w Maroku, Bośni lub na Ukrainie, więc w Świdwinie następnych 200 osób zostało bez pracy.