Kocham cię jak Irlandię” – ten dawny przebój zespołu Kobranocka grały od poniedziałku wszystkie radiostacje, ba, nawet sam premier nucił ten szlagwort w radiowej karaoke. Faktycznie czekając na wieści z Irlandii przeżyliśmy nockę z Kobrą (istniał w TV teatr grozy pod tą nazwą). Stawka irlandzkiego referendum była olbrzymia: powtórne „nie” mogłoby oznaczać opóźnienie poszerzenia Unii Europejskiej nawet o dwa lata, a co groźniejsze – odebranie temu procesowi jakiejkolwiek dynamiki. Na szczęście Irlandczycy zmienili zdanie i w ponowionym referendum zaaprobowali Traktat Nicejski (stosunkiem głosów 63 do 37), bez którego przyjęcie Polski i innych kandydatów do Unii Europejskiej nie byłoby możliwe. Tym razem elity irlandzkie energiczniej tłumaczyły obywatelom, że Irlandia ma „moralny obowiązek” życzliwego powitania kandydatów z Europy Środkowej. Oczywiście sama skorzystała na członkostwie – niech teraz da skorzystać innym. Przeciwnicy Traktatu tłumaczyli, że nie mają w zasadzie nic przeciwko Polsce czy innym kandydatom (poza tym, że w ogóle jest zbyt wielu imigrantów w kraju), a głosowali „nie”, bo są przeciw polityce własnego rządu. To niestety skaza wszystkich głosowań europejskich w Piętnastce czy w przyszłości w szerszej Unii. Wyborca wzywany do urn ma przede wszystkim ochotę dać prztyczka w nos własnemu rządowi i zagłosować odwrotnie niż wzywa premier, niezależnie od tego, o co jest pytany w referendum. Tak więc zawsze sprawa europejska jest powiązana z sytuacją wewnętrzną poszczególnych krajów. W Europie panuje dekoniunktura gospodarcza, notowania poszczególnych rządów w opinii publicznej nie są wysokie – w tej niezbyt miłej atmosferze przyjdzie nam kończyć w grudniu rokowania z Unią. Gorzej, że wyłoniła się przeszkoda ze strony dotąd nieoczekiwanej.