Początek lat 90. to było eldorado prywatnych detektywów. Wszystkie informacje na wyciągnięcie ręki – jawne albo zdobywane za pieniądze od kolegów, którzy zostali w strukturach policji. Żadnej krępującej ustawy o ochronie danych osobowych. Szczególnie dochodowe były usługi inkaso – odzyskiwanie długów. Detektywi od inkasa ogłaszali się w dziennikach, nie podawali nazwisk. Można było poznać starą szkołę po metodach: nocne pukanie do drzwi, szantaż, telefony z pogróżkami, wybite szyby w samochodzie. Czasem elementy z „Ojca chrzestnego” – ryba zawinięta w gazetę albo msza w intencji opamiętania dłużnika. I wysoka skuteczność.
Potem szło już coraz trudniej, aż wreszcie ustawa o usługach detektywistycznych z lipca 2001 r. praktycznie postawiła całe środowisko na granicy prawa.
Według ustawy prywatny detektyw nie może: podsłuchiwać, inwigilować, nagrywać głosu i obrazu, robić zdjęć, zatrzymywać ludzi, przeprowadzać zakupu kontrolowanego, kontrolować korespondencji, mieć dostępu do danych osobowych. Słowem nie wolno mu prowadzić tzw. działalności operacyjnej.
Detektyw może: zbierać informacje w sprawach cywilnych, karnych, w których toczy się postępowanie, dotyczących majątku, wypłacalności i uczciwości kontrahentów, poszukiwać osób i mienia.
Prywatni detektywi mówią, że ustawa jest dziwolągiem. Zabrania tego, co umożliwia. Nie mówi, jak zbierać informacje, mówi, jak nie zbierać. Ale w dzisiejszym świecie informacja jest towarem, można ją kupić za pieniądze klienta. Dane kontrahenta detektyw wyciągnie dla zleceniodawcy od znajomego z urzędu skarbowego za 3 tys. zł; podsłuch na telefon – za 5 tys. Będzie siedział godzinami w samochodzie pod domem obserwowanego, zmarznie, wypstryka kilka rolek filmu.