Woody Allen, jeszcze bardziej neurotyczny i jeszcze mniejszy przy młodych partnerkach, zakpił sobie okrutnie z przemysłu kinematograficznego i z siebie samego, co zresztą czynił już wcześniej. Tym razem jednak pomysł był bardziej ryzykowny niż zwykle; oto sławny reżyser (oczywiście grany przez Allena) po latach przerwy ma stanąć za kamer ą, lecz wskutek splotu niepomyślnych okoliczności wpada w potworny stres i traci wzrok. Ale machina produkcyjna już rusza, więc mistrz musi wykonywać rutynowe obowiązki na planie, co – jak nietrudno przewidzieć – sprawia mu niemałe kłopoty. Śmiejemy się, ale zaraz potem jest nam trochę głupio, że się śmialiśmy, bo to jest naprawdę bardzo smutna komedia. „Hollywood Ending” można interpretować na różne sposoby, jeżeli jednak miałaby to być alegoria kina ślepnącego na rzeczywistość, to akurat w Cannes ta ironia wypadła mało przekonująco. Od dawna bowiem nie było w konkursie tylu filmów mierzących się w niebanalny sposób ze współczesnością, ale też z przeszłością.
Coraz większe zbliżenia
Tradycyjnie w Cannes nie było polskiego filmu i to nie tylko w konkursie, ale też w żadnym z przeglądów towarzyszących. („Pianista”, w którym polscy Żydzi mówią po angielsku, to koprodukcja). Nasze kino, kiedy przypadkiem pomyśli się o nim podczas festiwalowych projekcji, wydaje się jeszcze bardziej prowincjonalne, pozbawione charakteru i ciekawego tematu, o stronie formalnej nie wspominając. Niewykluczone, że przyszli historycy kina będą pisać, iż właśnie na przełomie tysiącleci sztuka, którą opiekuje się nieistniejąca X Muza, przeszła prawdziwą rewolucję estetyczną i potem już nie dało się robić filmów w taki sam sposób jak przed laty. Była pewna kinematografia, która tych oczywistych procesów nie zauwa żyła, ale to przyszłych historyków nie będzie w ogóle obchodzić.