Nauczyciele mówią, że dziś wyścig szczurów zaczyna się już w podstawówce. Rośnie grono rodziców, traktujących szkołę jako miejsce, gdzie dziecko ma zostać przygotowane do zawodów, czyli do rywalizacji o najlepszą szkołę wyższego szczebla, o indeks na prestiżowych studiach, o pracę. Widzą tylko ten cel i gotowi są zrobić wszystko, żeby go osiągnąć – nawet wbrew dziecku. Te starania przybierają niekiedy karykaturalną postać. Rodzice stają się bardziej widoczni w szkole niż dziecko. Jedni starają się pomóc, inni sieją destrukcję. Przeszkadzają w pracy szkoły i czynią własnym dzieciom niedźwiedzie przysługi. Skrajny przypadek: tatuś żąda, mamusia poucza, babcia stara się łagodzić i przynosi na wywiadówkę domowe ciasto. Trudnych, destrukcyjnych rodziców widać wyraźniej, choć zapewne stanowią mniejszość.
Rola rodzica rzeczywiście nie jest łatwa: pierwsza wywiadówka i wciśnięcie się po latach do szkolnej ławki (czyżby kiedyś też były takie wąskie?) cofa nas do pozycji ucznia, który zastanawia się nerwowo, co ostatnio przeskrobał i unika wzroku „pani”. Nauczycielowi też trudno: wie, że dla każdego rodzica jego dziecko jest cudowne i niepowtarzalne. Sam zaś ma do czynienia z trzydziestką bardzo różnych istot, które dopiero poznaje i stara się pomóc im w wykluwaniu się do samodzielnego myślenia. Każdy uczeń jest inny, zaś każdy rodzic ma własny obraz szkoły i związanych z nią oczekiwań.
Oficjalną formą aktywności rodziców w szkole, zapisaną w ustawie oświatowej, są Rady Rodziców. Tu jednak ludzie się nie garną. – Urabiamy ich różnymi metodami perswazji albo bierzemy z łapanki, jak kiedyś do Komitetów Rodzicielskich – przyznaje Stanisław Pietras, dyrektor V LO im.