Widok wysokich przedstawicieli szesnastu państw środkowo-wschodniej Europy zebranych w Warszawie na konferencji antyterrorystycznej i zapowiedź wysłania kontyngentów europejskich do wsparcia działań amerykańsko-brytyjskich w Afganistanie mogą sprawiać wrażenie niemałej mobilizacji Europejczyków. A jednak w dwa miesiące po ataku na Manhattan i Pentagon odpowiedź na zasadnicze pytanie o kondycję Europy w nowej sytuacji niestety wypada dość pokrętnie.
Obraz zapadających się wież WTC z miejsca wywołał po naszej stronie Atlantyku poczucie zgrozy oraz falę współczucia i sympatii do Amerykanów. Nawet we Francji, neurotycznie niechętnej wszelkiej amerykanizacji, „Le Monde” nazajutrz po ataku na pierwszej stronie ogłosił patetycznie: „Wszyscy jesteśmy Amerykanami”, a prezydent Jacques Chirac jako jeden z pierwszych polityków Unii pospieszył do Waszyngtonu, deklarując solidarność i pomoc. Także kanclerz Schröder zapewniał Amerykanów o „nieograniczonej solidarności” Republiki Federalnej.
Niekompatybilni i pacyfistyczni
Ale w pierwszych tygodniach po ataku Europejczycy przysłużyli się Amerykanom raczej optycznie i politycznie niż militarnie. Gdy prezydent Bush zaczął działania wojenne w Afganistanie, realnie wsparli go jedynie Brytyjczycy. Francja co prawda zaakceptowała decyzję Rady NATO, by podjąć wspólne działania wojenne, ale z ociąganiem. Okazało się, że armia francuska wciąż nie jest w pełni kompatybilna z amerykańską i może tylko „pokazać flagę”. Niemcy z kolei wykazali solidarność z USA, Bundestag wyraził zgodę na udział żołnierzy Bundeswehry w amerykańskich działaniach, ale do wojny w Afganistanie Niemcy nie mają większego przekonania.