Złożony przez PiS projekt ustawy lustracyjnej radykalnie rozszerza krąg lustrowanych i w miejsce weryfikowanych sądownie oświadczeń lustracyjnych wprowadza ujawnianie teczek tysięcy osób publicznych, ale jest raczej dysfunkcjonalny z punktu widzenia wymierzenia sprawiedliwości tym, którzy w przeszłości zdradzili.
Gdyby rzeczywiście chodziło tylko o to, żeby byli agenci zostali ujawnieni i nie mogli w Polsce pełnić ważnych funkcji publicznych, wystarczyłoby stworzyć centralny rejestr donosicieli ujawnianych przez osoby uznane za pokrzywdzone. Jednak prawdziwy sens tej ustawy jest zapewne inny. Chodzi tu raczej o zastępczą formę dekomunizacji, strzelisty akt radykalnego potępienia poprzedniego systemu. Ostrzej niż w samej ustawie widać to w jej uzasadnieniu, gdzie autorzy wyrażają zdziwienie, że prawo karze za zatajenie współpracy, ale sama współpraca pozostaje bezkarna. Fakt, że autorom nie przychodzi na myśl żelazna zasada prawa, mówiąca, iż nie można karać za czyny, które w chwili popełnienia były niekaralne, świadczy nie tylko o kulturze prawnej obozu rządzącego, ale też o rzeczywistych ambicjach. Wielokrotnie przewija się też w uzasadnieniu specyficzna teza, że zakałą III RP są byli agenci wciąż pozostający w zmowie ze swoimi dawnymi prowadzącymi.
Szpiegomania leżąca u podłoża ustawy pełna jest znamiennych niekonsekwencji. Trudno na przykład zrozumieć, dlaczego projekt obejmuje szefów stowarzyszeń sportowych, a nie obejmuje ruchów i związków religijnych czy parareligijnych albo aparatu partii politycznych. Nie wiadomo także, dlaczego za podlegające lustracji osoby zaufania publicznego zostali uznani kierownicy katedr i doktorzy habilitowani na wszystkich polskich uczelniach, a proboszczowie, przełożeni zakonni i biskupi nie.
Nie wiadomo też, dlaczego zdaniem autorów ustawy wysługiwanie się służbom było złe tylko do połowy 1990 r.