Kuchnia opalana drewnem, łóżka polowe, nieotynkowane ściany, zdezelowane meble – tak wygląda w tym roku włoski dom Wielkiego Brata. Bo w istocie tak jak w rosyjskim reality show „Imperium” kręconym w naszym Grodźcu (POLITYKA 33/05) domy są dwa – w tym drugim nie zabrakło basenu, sauny, jacuzzi i innych luksusów, o których można by długo, ale po co.
W odróżnieniu od rosyjskiego programu, gdzie uczestników od razu podzielono na tych, którzy będą odgrywać bogaczy i biedaków, we włoskim „Grande Fratello” bohaterowie zaczęli przygodę od pobytu w „domu biedaków” (gdzie notabene brakowało jednego łóżka) i na początku nie wiedzieli, że za chwilę przed nimi otworzy się lepszy świat, błyszczący kafelkami i marmurami. Oczywiście świat luksusów był nie dla wszystkich. Po chwili euforii kolejna niespodzianka: podział na grupy, zadania specjalne, przegrani z powrotem do pieczary. I tak co czwartek. Zwycięzcy zmagań pławią się w luksusach i wydają na cotygodniowe zakupy 40 euro, pokonani żyją w spartańskich warunkach i muszą się wyżywić za 15 euro. Dwa światy dzieli (i łączy jednocześnie) metalowa krata: można się przez nią komunikować, wymieniać uściski i serdeczności, byle nie przedmioty. Jakby i tego było mało, do odejścia wolno zgłaszać jedynie członków własnej grupy.
Pomysł okrutny i genialny zarazem, uruchamiający całą serię mechanizmów: rywalizację i solidarność, zawiść i współczucie. Pozwalający na pokazanie następstw kontrastów ekonomicznych, wreszcie na mniej czy bardziej pogłębione refleksje typu: byt określa świadomość, fortuna kołem się toczy, ostatni będą pierwszymi. Aha, zwycięzca zgarnia pulę w wysokości miliona euro!
BB jako wieża Babel
Dla większości jednak – przynajmniej jeśli wierzyć deklaracjom – ważniejsza od pieniędzy jest kariera.