Janusz Wróblewski: – „Good night and good luck” oraz „Syriana” to nie jedyne w tym sezonie nominowane do Oscara filmy polityczne. Pierwszy z nich mówi o walce niezależnych mediów z władzą, która chce je kontrolować. Drugi porusza problem skomplikowanego układu sterującego handlem ropą naftową na Bliskim Wschodzie. Hollywood stroniło do niedawna od poważniejszych tematów. Skąd ta zmiana?
George Clooney: – Globalna fala współczucia, która zalała Stany Zjednoczone po 11 września, ustąpiła globalnej fali nienawiści do amerykańskiej arogancji i amerykańskiego militaryzmu. Takie zjawiska jak terroryzm, wojna w Iraku czy bieda i rasizm, które ujawniły się po przejściu huraganu Katrina w Nowym Orleanie, obudziły świadomość Amerykanów. Nie da się dłużej udawać, że żyjemy w bezpiecznym, beztroskim kraju. Po raz pierwszy od czasu afery Watergate społeczeństwo zadaje kłopotliwe pytania, które zmusiły także i producentów do reakcji.
Pan jako aktor zareagował na tę zmianę nastrojów już kilka lat temu, występując w antywojennym dramacie „Złoto pustyni”, ukazującym postawę amerykańskich żołnierzy walczących w pierwszej wojnie w Zatoce Perskiej. Zagrał pan cynicznego oficera, zbuntowanego przeciwko swoim dowódcom, za co obwołano pana zdrajcą.
Kiedy kręciliśmy „Złoto pustyni”, antyamerykanizm nie był w modzie. Krytyka wojny w Iraku była odbierana jako głęboko niemoralny, antypatriotyczny gest, bo – jak zręcznie zdefiniował ówczesną sytuację Bush: „Albo jesteś z nami, albo jesteś naszym wrogiem”. Bojkotowano więc kina, które grały film, znalazłem się na czarnej liście znienawidzonych przez Biały Dom aktorów (obok Seana Penna i Tima Robbinsa), a na okładce jednego z popularnych kolorowych czasopism ukazało się moje zdjęcie z podpisem: „Zdrajca”.