Trzy dni przed końcem XX Olimpiady Zimowej w Turynie polskie media ogłosiły klapę. A potem dzień po dniu dwa medale i najgorsza olimpiada stała się najlepszą. Sport to suma niespodzianek, do końca trzeba w nie wierzyć.
Trzy tygodnie temu po pierwszych wpadkach polskich sportowców nawoływaliśmy, aby nie tracić nadziei. Podaliśmy trzy kandydatury do medali: Małysz, Kowalczyk i Sikora. No i osiągnęliśmy w typowaniu niezły wynik: trafiliśmy dwa na trzy. Justyna Kowalczyk walczyła wspaniale, do końca, do ostatniego tchu. Jej brązowy medal miał dla Polaków wagę złota.
Srebro Sikory, a przede wszystkim styl, w jakim je wywalczył, to wyczyn godny mistrza. Sikora, człowiek niesłychanie skromny i pracowity, już kilka sezonów temu nosił się z zamiarem zakończenia kariery sportowej. Przyczyna prozaiczna – uprawiając zawodowo biathlon trudno zapewnić rodzinie dostatek, a nawet związać koniec z końcem. A przecież był już mistrzem i wicemistrzem świata, multimedalistą europejskich championatów. Mogli to śledzić jedynie kibice, którzy mają dostęp do Eurosportu. Inni – skazani na telewizję publiczną i sportowe rubryki gazet – o wyczynach Sikory niewiele wiedzieli. Ostatnie zimy to wyłącznie Małysz i podgrzewanie koniunktury na skoki narciarskie. A w cieniu wielkiego Małysza wytrwale dążył (i mierzył) do celu Tomasz Sikora, samotny biathlonista.
Kowalczyk jest jedyną w Polsce profesjonalną biegaczką narciarską,
bo inne dorosłe sportsmenki zrezygnowały z uprawiania tej dyscypliny. Sikora nie ma żadnego wsparcia ze strony kolegów. Wiesław Ziemianin już szczyt kariery ma za sobą, a pozostali członkowie reprezentacji dopiero uczą się tajników biathlonu. Jeżeli wytrwają, może osiągną sukcesy, ale czy wytrwają? Jeszcze niedawno świetnie rokował biathlonista Wojciech Kozub, ale nie miał z czego żyć i wyjechał do USA za chlebem.