Piątek wieczór, Biblioteka Uniwersytetu Warszawskiego. Studenckie niedobitki przygotowujące się do poprawek egzaminów tkwią w czytelni przy zapalonych lampkach. Dwa piętra niżej, przy głośnej muzyce, kilku młodych ludzi mierzy się ze ścianką. Dzięki późnej porze nie wchodzą w paradę bywalcom znajdującego się w tym samym pomieszczeniu placu zabaw i zjeżdżalni dla dzieci.
Ścianka to imitacja stromego zbocza z systemem uchwytów i szczelin, po których wspinacz się podciąga. Duża liczba i charakter uchwytów pozwalają wybierać drogi wspinaczkowe o różnej skali trudności, łącznie z przewieszkami.
Na ściance nie obowiązuje żaden styl ubrania, żaden rodzaj fryzury. Dziewczyny w wypłowiałych koszulkach nie przejmują się brakiem makijażu, a panowie – często finansiści, lekarze, adwokaci – nie wstydzą się wytartych spodenek w kratkę i T-shirtów z Myszką Mickey. W powietrzu unoszą się kurz i magnezja – proszek, którym naciera się ręce przed podejściem do zadania. – Wspinaczka nie przypisuje do jakiejś subkultury – mówi Włodek Szczeciński, katecheta i nauczyciel rosyjskiego. – Na ściankach widać przekrój społeczeństwa, kakofonię kultur. Może muzyki słucha się ostrej, ale tylko po to, żeby do wspinania był odpowiedni rytm.
Włodek przychodzi do BUW dwa razy w tygodniu, ale są tacy, którzy meldują się codziennie. Od kilku lat w Polsce sztuczne ścianki się mnożą, a przy tym potrafiły się obronić przed etykietką sportu zabawowego – jak kręgle, przy których więcej się gada i śmieje, niż rzuca kulą. – Przychodzą czasem chłopcy w dresach, przypakowani na siłowni, ale szybko okazuje się, że są za ciężcy, że nie dają rady dźwigać tych swoich nadmuchanych nóg – opowiada Włodek.