Podłoga z jasnych lakierowanych klepek to dla Tomka najbliższy, najbardziej znajomy widok. Opierając się na dłoniach i kolanach pełza po domu. Okupił to osiągnięcie latami morderczej rehabilitacji. – Jestem nadłamaną ludzką trzciną – mówi.
Był wieczór 29 grudnia 1982 r., kiedy zaczął się poród. Pani Maria jest przekonana, że lekarze w bielskim szpitalu byli już myślami na balu sylwestrowym. Tomek był 7-miesięcznym wcześniakiem. Ona przeszła niedawno operację szyjki macicy; pamięta, że po tej operacji zalecano cesarskie cięcie. Ale rodziła Tomka normalnie, bardzo długo. Nie od razu było wiadomo, że niedotlenienie zabiło część komórek w jego mózgu; że zadecydowało o całym jego życiu.
Przez pierwszy rok wydawał się po prostu bardzo spokojnym dzieckiem. Nie próbował siadać ani raczkować. Diagnozę: porażenie mózgowe dostał w 13 miesiącu życia. Przez siedem lat jeździli po całej Polsce. Szpitale, kliniki, docenci, profesorzy, znachorzy, uzdrowiciele – nikt nie potrafił pomóc. Potem trafili do Filadelfii, gdzie w Instytucie Osiągania Ludzkiej Doskonałości Glenn Doman opracował metodę leczenia uszkodzeń mózgu. Uczepili się tej nadziei fanatycznie.
Duży pokój zapełnił się materacami, drabinkami, pochylniami. Dziesięć godzin ćwiczeń dziennie: turlanie, wspinanie, dwie godziny wiszenia głową w dół z 16-kilogramowymi ciężarkami, ścisła dieta i sen w maszynie oddechowej, uciskającej rytmicznie klatkę piersiową. Tomek zaczął pełzać. Wierzył, że będzie chodzić, ale dalszych postępów nie było.
Tomka trzeba przebierać, myć, wysadzać, karmić. – Od 20 lat nie przespałam normalnie ani jednej nocy – wspomina Małgorzata Lekka, matka Tomka. – Wstaję kilka razy przełożyć go na drugi bok, żeby nie dostał odleżyn.