Od 1996 r. systematycznie rosła liczba tytułów i nakłady sprzedawanych książek w Polsce. Tendencja ta utrzymywała się do 2000 r., który okazał się rekordowy: po raz pierwszy przekroczono liczbę 150 tys. tytułów, a łączny nakład zbliżył się do 160 mln egzemplarzy. Wydawcy mogli więc zacierać ręce. Wyniki z ubiegłego roku musiały jednak ostudzić nadmiernych optymistów: liczba wydanych tytułów zmniejszyła się o 5 proc., a pierwszych wydań aż o 8 proc. Ten ostatni wskaźnik jest szczególnie wymowny, pokazuje bowiem, że skłonność do podejmowania ryzyka związana z publikowaniem nowych rzeczy znacząco zmalała.
Jeśli dodać do tego niewesołą sytuację renomowanych wydawnictw, przez lata nadających ton książkowemu rynkowi, to otrzymamy zaiste przygnębiający obraz. Dla przykładu: Państwowy Instytut Wydawniczy odnotował spadek przychodów o 17 proc., zasłużone dla promowania polskiej literatury Wydawnictwo Dolnośląskie straciło 24 proc., a Czytelnik – aż 35 proc. Nawet Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne – od lat największa firma wydawnicza w Polsce i potentat w sprzedaży podręczników szkolnych – po raz kolejny odnotowały znaczący przy tej skali obrotów pięcioprocentowy spadek. Powoli przestają więc dziwić obrazki znane z hipermarketów, gdzie za bezcen można skompletować Kolekcję Prozy Polskiej XX wieku PIW albo ekskluzywną Bibliotekę Klasyki Wydawnictwa Dolnośląskiego. By wizję książkowego krajobrazu po bitwie jeszcze spotęgować, można wskazać całe rejony w Polsce, gdzie książek się właściwie wcale nie kupuje (według badań krakowskich socjologów zapaść taka nastąpiła np. na Śląsku).
Cudowna promocja
Skąd zatem, mimo tak przygnębiających informacji, wziął się ów 7-proc. przychód. Zadecydowały o nim największe przeboje wydawnicze 2001 r., które, co ważne, przyciągają czytelników do podobnych w treści publikacji.