O gangu, nazwanym później szumnie gangiem Ala Capone, zaczęło być głośno w Małopolsce w połowie lat 90. W skórę dostali wówczas drobni przedsiębiorcy z okolic Nowego i Starego Sącza, na których Władysław Ch., ogrodnik z Gabonia, malowniczej górskiej wioski, nałożył stałą daninę. Szczególną opieką otoczył właścicieli agencji towarzyskich. Plan był prosty, ale genialny. Najpierw na wystawny obiad zapraszał szefa innego gangu, najczęściej z Lubelszczyzny. Proponował interes: suty napiwek za drobną demolkę w domach schadzek. Źli panowie z Lubelskiego z pasją rozbijali więc szyby, lustra i twarze w salonach masaży południowej Polski. Kiedy ich właściciele wylizali już rany, agencje odwiedzał góral z Gabonia. Zapewniał, że honor i zdrowie kurtyzan leżą mu bardzo na sercu. Oferował pomoc, choć niebezinteresowną. Gdy ktoś odmawiał, dobroduszność wujka zamieniała się w lodowate okrucieństwo. Krewki góral łamał palce albo je obcinał.
Królestwo strachu
Z czasem działalność ogrodnika i jego kilkunastoosobowej drużyny rozwinęła się. Władysław Ch. mimo młodego wieku (dziś ma 34 lata) zyskał powszechny autorytet i zajął się tym, czym powinien zajmować się szef gangu z prawdziwego zdarzenia. Nie tylko wymuszaniem haraczy, lecz także porwaniami, handlem kradzionymi samochodami i narkotykami. Podporządkował sobie większość sądeckich i podhalańskich przemytników, dealerów narkotykowych i złodziei. Misternie budował królestwo oparte głównie na psychozie strachu, lęku przed brutalną zemstą władcy. – Musiał mieć wszystko pod kontrolą – wyjaśnia krakowski prokurator Marek Woźniak prowadzący sprawę przeciwko gangowi Ala Capone.
Władysław Ch. przyjmował petentów na audiencji w swoim dużym i ładnym domu. Petent, czyli najczęściej złodziej, musiał dokładnie wyjaśnić, kogo i dlaczego ma zamiar złupić.