Sześć strzałów, które do głębi wstrząsnęły Holandią, padło 6 maja o godzinie 18.05 na parkingu wielkiego kompleksu radiowo-telewizyjnego w Hilversum. Brutalna śmierć dopadła bożyszcze mediów holenderskich na progu jego świątyni. Jak żaden z holenderskich polityków potrafił wykorzystywać media, zwłaszcza telewizję, do punktowania rywali. Pomagało mu doświadczenie profesora socjologii i wziętego felietonisty.
Tuż przed zamachem uczestniczył w dwugodzinnej rozmowie na żywo w radiu. Nie krył, że interesuje go zwycięstwo wyborcze i stanowisko premiera. 54-letni Fortuyn dzielił się ze słuchaczami przeczuciem, że będzie żył... 86 lat. W chwilę później leżał nieopodal swojego Jaguara w kałuży krwi z dwiema kulami w głowie, jedną w szyi i dwiema w piersi. Z bliskiej odległości sprawca chybił tylko raz. Próbował uciekać, ale wkrótce był już w areszcie. Pogotowie przyjechało na miejsce po pięciu minutach. Chwilę odczekało przed barierą zagradzającą wjazd na parking – specjalnie chroniony od 11 września. Próby reanimacji na miejscu trwały trzy kwadranse. Tuż przed 19.00 lekarz stwierdził zgon.
Spanikowani, załamani
Dziennikarze, którzy obserwowali zdarzenie z okien budynku, byli przekonani, że Fortuyn nie przeżył, ale przez dłuższy czas władze tego nie potwierdzały. Nie podawano też tożsamości sprawcy podkreślając tylko, że to biały mężczyzna. Robiły to te same władze, które dotąd unikały informowania o pochodzeniu etnicznym przestępców. „To oczywiste. Panikują. Boją się rozruchów na tle rasowym i tego, żeby jego widmo nie wygrało wyborów” – komentowała znajoma dziennikarka holenderska. Na ulicach wielkich miast pojawiły się grupy zarówno zaszokowanych zwykłych ludzi jak i skorych do rozróby skinheadów. Policja rotterdamska sygnalizowała małe grupki imigrantów z Maroka cieszących się ze śmierci Fortuyna.