Archiwum Polityki

Lekarstwa gorsze od choroby

Każdy nowy rok szkolny to kolejny etap jakiejś reformy oświatowej. Urzędnicy wciąż poszukują cudownych recept na wzmocnienie szkoły. Rodzice, uczniowie i nauczyciele mają prawo czuć się skołowani nadmiarem podawanych lekarstw.

Recept na uzdrowienie oświaty pamiętam mnóstwo. Ich deklarowana, procentowa skuteczność przypomina mi cytat, który Czesław Miłosz przytacza w „Zniewolonym umyśle” za Vincenzem, a ten powołuje się na starego Żyda z Podkarpacia. Sens jest taki, że jak ktoś ma 60 proc. racji, to wielkie szczęście. A 75 proc. racji? Mądrzy ludzie powiadają, że to bardzo podejrzane. Komentarz do 100 proc. racji przemilczę. Na początku transformacji ustrojowej taką cudowną receptą miało być sprywatyzowanie szkół, bo państwowy system jest niewydolny, obciążony nawykami totalitaryzmu, nie liczy się z postulatami i opiniami rodziców.

Powstały i powstają liczne szkoły prywatne. I bardzo dobrze. W wolnym kraju każdy ma prawo zakładać szkołę i wybierać dla swoich dzieci taką, która mu odpowiada. Nie widzimy jednak zdecydowanej wyższości tych prywatnych szkół. Są wśród nich bardzo dobre, niezłe i niemało takich, w której dyrektor mówi nauczycielom: nie mogą państwo postawić Kowalskiej ocen niedostatecznych, bo rodzice ją przeniosą do innej szkoły i nie będę miał środków, żeby opłacić personel. Nie jestem zwolenniczką tego, co w publicystyce oświatowej nazywa się „wyścigiem szczurów” i „bezlitosnym żyłowaniem dzieci przez zastraszanie ich ocenami niedostatecznymi”, ale jakiś poziom wymagań przecież musi być. Wystarczy w klasie jedna taka Kowalska, a większość uczniów dojdzie do rozsądnego wniosku, że można nic nie robić, bo promocja i tak jak w banku. Zasada „nasz klient – nasz pan” nie zawsze daje dobre skutki w edukacji.

W ostatnich latach przełom w oświacie miało spowodować wprowadzenie egzaminów zewnętrznych – po ukończeniu gimnazjum i nowej matury po liceum.

Polityka 38.2002 (2368) z dnia 21.09.2002; kraj; s. 36
Reklama