Kowalscy uprawiają brzoskwinie. Zbiory w gospodarstwie są już zakończone, zajmuje się nimi Wiesława. Jest to kilka miesięcy ciężkiej pracy od rana do zmierzchu. Najmuje się do niej dziesiątki osób mieszkających w okolicy. Przemysław zawozi brzoskwinie do hurtowni w Poznaniu, a czasem do Wójtówki przyjeżdżają pośrednicy.
Drzewka brzoskwiniowe ciągną się w sadzie rzędami: nieduże, fachowo obłamywane, z gałązkami utrzymanymi w ryzach przez małe drewniane patyczki, opryskiwane, pielęgnowane, nawadniane przez linie kroplujące. Owoce są pachnące, wielkie i słodkie. Kowalscy mogą wejść z nimi do Unii Europejskiej.
Okolica przyglądała się na początku Kowalskim ze zdumieniem. Przyjechali bowiem z miasta, z Poznania. Wiesława czuła się w Wójtówce początkowo obco, jak na emigracji. Miała napady depresji. Dopiero kiedy pozbierała duchy przodków męża, przeczytała dokumenty, usłyszała o historiach rodzinnych – usadowiła się w tym miejscu.
Zjawili się w domu wuja Przemysława przed dziesięciu laty. Wuj nie mógł już zajmować się obejściem ani ziemią. Budynek był w zupełnej ruinie. Położyli nowe dachy z gonta, przebudowali wnętrze, pozostawiając wszystko co było jeszcze do uratowania, żeby domostwo nie straciło wiekowego charakteru. Założyli wielki ogród ozdobny, kupili konie do jazdy wierzchem. Zbudowali drugi, niewielki dom dla letników. Jeśli nawet dwójka ich dzieci usadowi się gdzieś w świecie, Wojtówka – mówi Wiesława – zawsze będzie miejscem, do którego będą wracać: do placka ze śliwkami, ciepłej lampy i klombu takiego, jak był niegdyś – pełnego lawendy i setek krwistoczerwonych róż.
Za nimi poszli inni
Sami uczyli się prowadzenia sadu posadzonego od maleńkości. Brzoskwinie stopniowo dawały dochód. Okrzepli w Wójtówce.