Wykrycie w Polsce wirusa ptasiej grypy, i to od razu w najgroźniejszej wersji H5N1, nie było zaskoczeniem, skoro pojawił się on już w kilkunastu krajach europejskich. Wciąż jednak choroba ta budzi ambiwalentne reakcje. Specjaliści tłumaczą, że to zasadniczo problem ptaków (ale okazuje się, że także kotów, jak w Niemczech), a nie ludzi, że wielokrotnie więcej osób umiera w wyniku powikłań zwykłej grypy, ale informacje o każdym padłym łabędziu, od Azji po Europę, wszystkie światowe agencje podają na czołowych miejscach serwisów. Lekarze zapewniają, że spożywanie smażonego, pieczonego czy gotowanego drobiu w żadnym razie nie grozi zarażeniem, ale w kilku krajach europejskich (np. Włochy czy Francja) ludzie masowo zaprzestają kupowania tego mięsa, a władze zarządzają masowe wybijanie ptactwa domowego. Lekarze, weterynarze i epidemiolodzy proszą o nieuleganie histerii, ale dookoła zakażonych stref, jak w Toruniu, chodzą ludzie w kosmicznych skafandrach, rozpylają dezynfekujące płyny, zamykane są ulice.
Wszystko to powoduje spore zamieszanie: ludzie pytani na ulicy, czy się boją ptasiej grypy, dość zgodnie odpowiadają, że nie, ale najwyraźniej takie indywidualne odwagi sumują się w zbiorowy strach. A przekaz płynący z mediów można streścić w jednym, paradoksalnym zdaniu: nic nam nie grozi, ale sytuacja jest bardzo poważna.
Choroby, jak wszystko, stały się pożywką mediów. To także one decydują, czego się właśnie powinniśmy bać. I boimy się. Ale zarazem media mają jakąś moc unieważniającą: boimy się, ale wątpimy, czy to nie jakaś akcja wielkich firm farmaceutycznych, czy to nie histeria.
Może ptasia grypa powinna wreszcie wyjść z fazy newsów, przesuwających się pasków na dole ekranu i wejść w obieg poważnych informacji od profesorów i ekspertów, którzy racjonalnie przedstawią realną skalę zagrożenia.