Już nazajutrz amerykańskie służby wywiadowcze miały pewność, że za zamachami stoi międzynarodowa siatka islamskich ekstremistów Al-Kaida (po arabsku: Baza), kierowana przez zamożnego Saudyjczyka Osamę ibn Ladena z górskich baz w rządzonym przez muzułmańskich fundamentalistów Afganistanie. Al-Kaida była namierzona wcześniej, zorganizowała przecież zamachy na ambasady USA w Kenii i Tanzanii oraz na okręt wojenny USS „Cole” w Adenie; ówczesny prezydent Bill Clinton zarządził nalot na bazy Al-Kaidy w Afganistanie, ale zamach nie udał się: ibn Laden ocalał. Amerykanie niewiele wiedzieli o muzułmańskich ekstremistach i gorączkowo kupowali książki o islamie. Nad Ameryką zawisło pytanie: dlaczego? Kim są ludzie, którzy zabili tysiące niewinnych i po co to zrobili?
Dlaczego?
Lewicowi jajogłowi zmarginalizowani w USA, ale aktywni na uniwersytetach, dostrzegli w zamachach sygnał narastającego buntu ubogiego Południa przeciw sytej Północy. Intelektualiści w rodzaju Noama Chomskiego i Susan Sonntag sugerowali wręcz, że Ameryka jest sama sobie winna, bo swoją arogancją i narzucaniem światu neoliberalizmu pogłębiła przepaść między biednymi a bogatymi. Benjamin Barber, autor książki „Dżihad kontra McŚwiat”, widział w islamskim terroryzmie przejaw spotykanego w każdym kręgu wyznaniowym religijno-etnicznego fanatyzmu – destrukcyjnej odpowiedzi na wymykającą się spod kontroli, alienującą globalizację. Konserwatyści szli raczej tropem Samuela Huntingtona – Al-Kaida to dla nich forpoczta wojującego islamu, „religii – ideologii totalnej”, co zwiastowałoby spełnienie groźnej wizji starcia cywilizacji (Islam–Zachód). Niektórzy nie przebierali w słowach. Prawicowa komentatorka Ann Coulter zasłynęła (wypowiedzianą tylko na poły żartem) receptą dla muzułmanów: „Trzeba ich nawrócić na chrześcijaństwo”.