Bliska decyzja o rozwiązaniu przemyskiego SLD, liczne konflikty, awantury, a nawet rękoczyny przed wyborami samorządowymi – wszystko to narusza wizerunek Sojuszu jako ugrupowania zwartego. Partia władzy sama rządzi się coraz gorzej.
Terminy ostatecznej akceptacji kandydatów SLD na radnych władze Sojuszu przesuwały z tygodnia na tydzień, dopiero w ostatnich dniach z mozołem udało się domknąć listy. A jeszcze na wiosnę planowano, że będą one gotowe na koniec lipca. Rada Krajowa SLD zajmuje się trudnymi przypadkami w terenie, ale z trudem podejmuje wiążące decyzje, najczęściej odkłada problemy na później, tymczasem punktów zapalnych ciągle przybywa (patrz tabela, ostatnio doszły konflikty w Słupsku, Zielonej Górze i Łęczycy). Każdy przypadek konfliktu w partii jest inny, ale działacze Sojuszu w nieoficjalnych rozmowach wskazują na głębsze przyczyny ostatnich zjawisk, na wspólny mianownik organizacyjnych kłopotów.
Cztery lata temu, w roku poprzednich wyborów samorządowych, ówczesna Socjaldemokracja RP liczyła ok. 60 tys. członków, dzisiaj SLD ma ich ponaddwukrotnie więcej. Ci, co zasilili szeregi partii w ostatnim czasie, wiedzieli już, że Sojusz ma być ugrupowaniem zwycięskim i rządzącym, dlatego wielu nowych działaczy to ludzie z mocno rozbudzonymi politycznymi ambicjami, a nie tylko ideowcy, pragnący życzliwie obserwować triumfy bardziej znanych kolegów. Wystarczy powiedzieć, że do październikowych wyborów przystąpi ponad 56 tys. kandydatów Sojuszu.
Tort wyraźnie mniejszy
Nawet odliczając ewentualnych bezpartyjnych, w radach chce zasiąść niemal co drugi członek SLD. Na jedno miejsce w wojewódzkich sejmikach przypada dwóch kandydatów Sojuszu.
Samorządowy tort do podzielenia jest natomiast w tych wyborach wyraźnie mniejszy.