W tych dużych od dawna jest już dla nich za ciasno, a konkurencja zniechęca. Na Grójeckiej, w centrum Warszawy, na odcinku kilkuset metrów widać stojaki reklamowe pożyczek Eurobanku, szybkiej gotówki Dominet Banku, kredytów hipotecznych Millennium, lokat GetinBanku i kart kredytowych Lukas Banku, a także kilku innych. W środku stolicy placówki konkurujących ze sobą instytucji finansowych sąsiadują przez ścianę. Podobnie jest w pozostałych dużych miastach – Krakowie, Wrocławiu, Trójmieście, Poznaniu.
Od salonu Plus GSM do Ery czy Orange dzieli nas zazwyczaj kilkanaście kroków (to akurat bywa wygodne, bo od kilku miesięcy mamy wreszcie możliwość zmiany operatora z zachowaniem numeru). Jedząc kurczaka w restauracji KFC słyszymy muzykę z pobliskiego Sphinxa i skwierczenie hamburgerów w McDonaldzie. Sklepy ze sprzętem gospodarstwa domowego czy ubraniami biją się o kupujących. Z punktu widzenia wielu dużych firm aglomeracje po prostu się zapchały. I Polska B, niedawno ostentacyjnie lekceważona i zaniedbana, wraca dziś do łask.
Animator Mc Donald's
Na prowincji też można robić interesy. Sieć restauracji McDonald’s jako jedna z pierwszych odkryła tę banalną prawdę. Na początku lat 90. amerykański gigant fast foodu otwierał lokale tylko w dużych miastach i przy głównych drogach, gdzie zawsze duży ruch. Od niedawna szefowie McD zaczęli jednak zmieniać taktykę. Przykładem jest restauracja w Łomży. Miejscowość ma 63 tys. mieszkańców i leży przy trasie na Mazury. – W sezonie klienci lokalni dają prawie 40 proc. obrotu, reszta to urlopowicze – mówi Jolanta Dąbrowska, właścicielka restauracji. Ale zimą, gdy sznur samochodów przestaje ciągnąć nad jeziora, 7 na 10 klientów to miejscowi, którzy pozwalają firmie przetrwać do kolejnego sezonu.