Co się właściwie stało, że u progu minionego tygodnia pojawiły się nerwowe rozważania o przyspieszonych wyborach, wywołane przez polityków PiS? Czy w ciągu trzech tygodni obowiązywania porozumienia stabilizacyjnego zdarzyło się cokolwiek, co w sposób zasadniczy zmieniałoby sytuację w parlamentarnej koalicji wspierającej rząd Kazimierza Marcinkiewicza? Nie. Więc o co chodzi?
W ostatnim czasie nie było ani jednego głosowania w sprawach objętych umową, które można byłoby uznać za złamanie paktu stabilizacyjnego, koalicjanci byli lojalni w każdej najdrobniejszej kwestii. Pojawił się spór w sprawie wyboru rzecznika praw dziecka, funkcji nie objętej porozumieniem, i trochę krytycznych wypowiedzi, zwłaszcza Romana Giertycha (miał kongres swojej partii na głowie i musiał zademonstrować samodzielność), że rząd nic nie robi. Andrzej Lepper był bardziej powściągliwy i mówił głównie o tym, że nie może się spotkać z prezesem PiS. Leppera boli zwłaszcza to, że nie dostał jeszcze obiecanych mu stanowisk w Kasie Rolniczego Ubezpieczenia Społecznego. To tyle w sferze faktów. Żaden z nich nie stanowił wystarczającego powodu do gwałtownego podnoszenia temperatury życia politycznego.
Kolejną groźbę szybkich wyborów można potraktować jako metodę straszenia Samoobrony i LPR, aby zaprzestały wszelkiej krytyki i godziły się bezwarunkowo na wszystko, co chce PiS, nie dając uczestnikom porozumienia nic w zamian. Nie da się jednak rządzić przywołując wizję wyborów co trzy tygodnie. Za chwilę takie uprawianie polityki stanie się po prostu śmieszne. Wydaje się więc, że rzeczywistych przyczyn ostatniego zamieszania trzeba szukać gdzie indziej, już nie tyle w niestabilności paktu, ile w samym Prawie i Sprawiedliwości.
Pierwsza przyczyna wynika bardziej z psychologii
niż z taktyki czy strategii politycznej.