Wkraju monologistów, snujących swe monologi dłuższe niż kadencja, Hanka Bielicka pamiętała o tym, o czym oni nie pamiętają: monolog musi być dialogiem ze słuchaczami. Bez szacunku dla słuchaczy, choćby byli zapyziali, mało lotni, przywaleni codziennością, nie ma mowy, by cokolwiek do nich dotarło, ożywiło szamoczącą się w skołatanej głowie szarą komórkę. Szacunek dla słuchaczy to spełnianie oczekiwań. Przyjazd do nich nawet wówczas, gdy wielu młodszych artystów odwołałoby występ. No bo jak tu występować, kiedy na dworze trzydziestostopniowy mróz, w salce Domu Kultury nawaliło ogrzewanie, droga dojazdowa zasypana śniegiem, przez który ryzykancko przeciska się mikrobus. We wspomnieniach z estradowych tras oglądamy taką właśnie salę, dziesiątki podobnych sal, widzów w kożuchach, kufajkach, zimowych paltotach i konferansjera, przepraszającego widzów, że pani Hania wystąpi w futrze. Po czym na estradkę wbiegała Ona – w sukience w grochy, z kapelutkiem strojnym w pióra, kiście winogron, ptaszki. Wolała przypłacić recital zapaleniem płuc niż okazać słabość. Dlatego nikt nie uważał jej za kapryśną komediantkę ze stolicy, gościa na chwilę. Wszędzie była u siebie. W każdym mieście i miasteczku była swojaczką. Kimś, kto mówił za oniemionych, dukających, z trudem znajdujących słowa. Ona wypowiadała się w ich imieniu, z szybkością karabinu maszynowego.
– Jaskółecko – westchnęła polonijna jejmość – nie męc się tak, bo my i tak nic nie rozumiemy!
Ale ci, co nie rozumieli, należeli do wyjątków. Rozumiano ją świetnie, rozpoznawano jej głos chrypiący jak trąbka Armstronga. Stara szkoła: mogła obyć się bez mikrofonu, nie potrzebowała wzmacniaczy, by słyszano ją w ostatnim rzędzie. Świadoma pułapek popularności odnosiła się do siebie autoironicznie.