Archiwum Polityki

Pogrzeb dyrektora

Dyrektorowi Wojciechowskiemu zawdzięczam niemało. Kiedy oto w 1967 wyrzucono mnie wraz z Andrzejem Friedmanem z liceum nr 15 im. Narcyzy Żmichowskiej (byliśmy rzec można pierwszymi jaskółkami zbliżającego się Marca 1968), sytuacja wydawała się niewesoła. Nikłe szanse na maturę (może jakaś wieczorówka, ale to też nie było takie proste), więc w perspektywie wojsko i łopata. I wtedy właśnie poinformowany o mojej sytuacji przez polonistę Ireneusza Gugulskiego zgłosił się Wojciechowski. Szedłem na rozmowę bez żadnych złudzeń. Wydalony z wilczym biletem ze Żmichowskiej, jakież szanse mogłem mieć na przyjęcie do jednego z najlepszych podówczas warszawskich liceów.

Wojciechowski poddał mnie krótkiemu przesłuchaniu, które zakończył stwierdzeniem: „Nie sądzę, co (dyrektor, jak miałem się później przekonać, potrafił umieścić przerywnik „co” i kilkanaście razy w jednym zdaniu), żebyście, co, mówili prawdę, co. W socjalistycznej, co, Polsce, co, za takie rzeczy się, co, uczniów, co, ze szkół nie wyrzuca”. A nas z Andrzejem usunięto za przeciwstawianie się antysemickim presjom. Pozostawała mi tylko jedna desperacka odpowiedź: – To niech pan dyrektor zadzwoni do Żmichowskiej i sprawdzi, czy kłamię. Wojciechowski zadzwonił.

Tymczasem w mojej starej szkole zaczęła się już panika. Sprawa stawała się zbyt głośna i mogła mieć różne konsekwencje. Moczar i Gontarz nie byli jeszcze panami sytuacji. Zamiast więc udzielić Wojciechowskiemu odpowiedzi, zaczęto mnie niespodziewanie wychwalać jako inteligentnego ucznia. Dyrektor odłożył słuchawkę i spojrzał na mnie zmęczonym wzrokiem. „Teraz to ja już, co, nie rozumiem zupełnie, co, za co, oni cię, co, wyrzucili.

Polityka 11.2006 (2546) z dnia 18.03.2006; Stomma; s. 111
Reklama