Rynek reklamy w Polsce rośnie, w zeszłym roku wydatki na reklamę w mediach przekroczyły 5,6 mld zł, czyli były o ponad 10 proc. większe niż w 2005 r., co oznacza, że rynek ów radzi sobie o wiele lepiej niż cała gospodarka. Prognozy na rok bieżący są równie optymistyczne. Analitycy są zgodni: ta dobra koniunktura jest ściśle związana z większymi dochodami obywateli, czyli konsumentów. Nadal największy udział w torcie reklamowym ma telewizja (w pierwszym kwartale tego roku 53,7 proc.), ale największą dynamikę wzrostu wykazuje reklama w Internecie (wzrost o 54 proc. w porównaniu z rokiem poprzednim). Co prawda zwykły śmiertelnik zauważa tylko, że na ulicach jest coraz więcej plakatów, a pasma reklamowe w telewizjach zdają się coraz dłuższe, ale branża reklamowa ma powody, by świętować sukces, zważywszy, że jeszcze niedawno trzeba było myśleć głównie o tym, jak przetrwać.
Duży może mniej
Reklama w Polsce po 1989 r., czyli od momentu przywrócenia wolnego rynku, przeżywała różne koleje losu. W okresie pionierskim w pierwszej połowie ubiegłej dekady w branży panował młodzieńczy entuzjazm. Praca w reklamie przynosiła wielkie, jak na polskie warunki, pieniądze, a do tego dawała miłe wrażenie, że jest się w awangardzie rynkowych przemian. W tamtych latach coroczny Festiwal Reklamy w Krakowie przypominał zlot high life’u. Młodzi adepci zawodu, do którego często trafiali jeszcze przed ukończeniem studiów, czuli się jak królowie życia i to było widać w krakowskim kinie Kijów tudzież na towarzyszących festiwalowi bankietach. Dominował styl japiszoński w guście podrabianego Wall Street, chętnie eksponowano będące jeszcze rzadkością telefony komórkowe, a wystudiowany luz rywalizował z elegancją garniturów i garsonek. Potem zaczęło być trochę pod górkę i manifestowany wcześniej hedonizm ustąpił miejsca pozie pracoholika, zaś w okolicach 1998 r.