Archiwum Polityki

Gdyby Arafata zabrakło

Szlomo Avineri. Profesor, politolog, dyrektor Instytutu Europejskiego na Uniwersytecie Hebrajskim w Jerozolimie

Na Bliskim Wschodzie jest tak tragicznie, że sytuacja niemal sięga dna. Co można zrobić, by przestać się zabijać?

Nigdy nie byliśmy tak blisko zakończenia konfliktu jak w 2000 r. w Camp David, kiedy premier Izraela Ehud Barak zgodził się na to, by uznać niepodległe państwo palestyńskie, oddać mu 95 proc. okupowanych terytoriów, przenieść 30 tys. żydowskich osadników, dzielić władzę z Autonomią na Górze Świątynnej i renegocjować podział Jerozolimy. Rysująca się ugoda rozsypała się, gdy Arafat wysunął dodatkowe żądania w sprawie Jerozolimy, a ponadto wysunął postulat prawa powrotu uchodźców. A są ich trzy miliony! Barak nie mógł zaakceptować tego prawa, nawet jeśli zdawał sobie sprawę, że tylko część, może i mała, chciałaby z niego skorzystać. Arafat powtórzył swój własny błąd, kiedy to w 1977 r. nie przyjął zaproszenia Sadata i Begina do uczestniczenia w rozmowach pokojowych. Notabene, nie mogę nie przypomnieć, że zabójstwo Sadata z rąk fundamentalistów Arafat skomentował następująco: „To wielki dzień dla narodu palestyńskiego”. Znana jest teza Clausewitza, że wojna jest przedłużeniem polityki, lecz innymi środkami; Arafat to samo sądzi o terroryzmie. Sharon, mimo obietnic przedwyborczych, nie uporał się z palestyńskim terroryzmem, bo do tego nie wystarczy wojskowa przewaga, choćby miażdżąca.

Co zatem robić? W obecnej sytuacji, moim zdaniem, negocjacje pokojowe mają mało szans na sukces, ponieważ zbyt wiele nienawiści i nieufności nagromadziło się po obu stronach. Izrael zatem powinien, nie czekając na rozmowy pokojowe, jednostronnie wycofać się z niemal wszystkich terytoriów przez nas zajmowanych. Spróbujmy uczynić to, co się stało na granicy z Libanem i Syrią.

Polityka 11.2002 (2341) z dnia 16.03.2002; Komentarze; s. 13
Reklama