Rząd przyjął i skierował do Sejmu kolejny, dość kontrowersyjny, pomysł wicepremiera Grzegorza Kołodki: chodzi o tzw. abolicję podatkową, czyli jednorazową operację zalegalizowania nieujawnionych przed urzędem skarbowym dochodów, uzupełnioną pomysłem składania przez podatników deklaracji majątkowych. Grzegorz Kołodko przyniósł na konferencję prasową nożyczki, uprzedzając, że przeciw – jak przysłowiowe nożyce – odezwą się głównie ci, co mają nieczyste sumienie. Ale chyba przez chwilę można jeszcze pobrzęczeć?
Pomysł z abolicją (zgłaszasz dobrowolnie nieujawnione w latach 1996–2001 dochody, płacisz od nich 7,5-proc. podatek i jesteś czysty) ma pewien wdzięk. Minister finansów szuka gorączkowo jakichś pieniędzy znikąd, aby zmniejszyć przyszłoroczny deficyt budżetowy (co się chwali). Najpierw więc zaproponował przedsiębiorstwom umorzenie – w praktyce nieściągalnych – zaległości podatkowych i zusowskich w zamian za jednorazową opłatę restrukturyzacyjną, teraz podobną ofertę składa osobom fizycznym. Rachunek jest oczywisty: zamiast teoretycznych należności budżetowych mogą być jakieś prawdziwe pieniądze. Koszty są głównie moralne: obraza uczciwych podatników. Ale jeśli z abolicji wpłynęłoby do budżetu, jak liczy rząd, 350–400 mln zł, a z opłat od firm ze dwa–trzy razy tyle, to może i warto znieść marudzenie legalistów? Od biedy dałoby się przyjąć taką logikę, gdyby Ministerstwo Finansów nie opublikowało projektów stosownych ustaw, bo jak się je czyta, to się nożyce w kieszeni otwierają.
Przede wszystkim tylko naiwny dureń zdecydowałby się, na proponowanych warunkach, ujawnić skutecznie dotąd ukrywane dochody. Jeśli ktoś czerpał korzyści z nierejestrowanego obiegu gospodarczego, a urząd go nie namierzył, to znaczy, że poza jego osobistą deklaracją nie istnieją w tej sprawie żadne dowody.