Archiwum Polityki

Klub rozbitka

Obóz dla dzieci z domów dziecka, zorganizowany przez młodą Fundację Robinson Crusoe, różni się bardzo od typowych wakacyjnych imprez dla sierot społecznych. Ma je przekonać, że nie są napiętnowane, skazane na szkoły specjalne i zasiłki. Ma być zaczątkiem ruchu, który rozerwie zaklęty krąg upośledzenia.

Pierwszy dzień obozu, Mazury, środek lata. Ciepłe słońce i cisza. Obiad jedzą w zadziwiającym u nastolatków milczeniu. Przez kilka następnych dni nauczą się rozmawiać, mówić o sobie. Nawet o takich rzeczach jak marzenia. Justyna z Warszawy, 15 lat, największe marzenie: być lekarzem. Żeby ktoś dzięki niej lepiej się poczuł, żeby przestała go boleć głowa. Bartek z Gliwic, 18 lat (fan Michaela Jacksona, rysuje świetne karykatury), marzy o tym, żeby dostać się do drugiej edycji „Idola” i zostać piosenkarzem. Jeśli nie piosenkarzem, to aktorem, ale wcześniej chciałby zapisać się na kurs dykcji. Grzegorz niedługo odchodzi z domu dziecka i będzie mieszkał w internacie przy szkole gastronomicznej. Skończył zawodówkę, teraz chciałby skończyć technikum i zostać szefem kuchni w renomowanym hotelu. Ale najbardziej chce mieć swoją rodzinę i być dobrym ojcem. Joanna, 17 lat, planuje zapisać się na kurs tańca, a potem tańczyć w grupie baletowej. Chodzi do szkoły zawodowej o profilu sprzedawca, założy własną firmę handlową, zarobi dużo pieniędzy i przeznaczy na podróże po całym świecie. Piotrek z Warszawy, 16 lat (niewinny uśmiech rozrabiaki, mówią na niego Lusterko, bo można się obejrzeć w jego wielkich okularach), chciałby, żeby Fundacja dofinansowała mu kurs wspinaczki skałkowej albo nurkowania. Bo po cichu marzy, żeby zostać strażnikiem leśnym w parku Yellowstone. A Sylwia, 19 lat (II klasa technikum handlowego), kocha delfiny. Marzenie: pracować z nimi, przygotowywać je do pokazów.

Obóz, na który przejechali, ma ich przekonać, że życzenia same się nie spełniają. Że to kosztuje. Że za spełnione marzenia płaci się pracą i wysiłkiem. I jeszcze, że trzeba do tego samodzielności, inicjatywy, odwagi. Dokładnie tych rzeczy, których dom dziecka nie uczy. Więc ten obóz różni się od obozów konwencjonalnych, na które przyjeżdża konwencjonalna młodzież i czeka z utęsknieniem na tak zwany czas wolny, bo ten jest czasem błogosławionym, a czas zajęć jest czasem udręki.

Polityka 36.2002 (2366) z dnia 07.09.2002; Społeczeństwo; s. 68
Reklama