Śmierć chwyciła go 100 metrów od samochodu, którym z kolonii trędowatych miał wrócić do swego aśramu. Nie wiedząc, że tego dnia umrze, pożegnał się z trędowatymi. Śpiewali razem pieśni religijne w języku hindi i orija. „Kto dobrze śpiewa, dwa razy się modli”. Pojechał do leprozorium podarowanym mu przez Polaków dżipem, sam prowadząc. Kiedy prowadził – śpiewał zazwyczaj swoją ulubioną piosenkę „Jak dobrze nam zdobywać góry”. Pamiętał ją z czasów harcerstwa, ale w pobliżu Himalajów, gdzie mieszka tylu bogów hinduskiego panteonu, znaczyła dla niego wiele więcej.
Fascynowała go liturgia radości.
Nie dzielił pieśni na hinduskie i katolickie. Dzielił na żałosne i radosne. O godzinie pierwszej, po posiłku w kuchni trędowatych, miał wracać w najgorszy ponad 40-stopniowy upał do swojego domku, który nazywał aśramem. Domek stał nad sztucznym, zarośniętym na zielono zbiornikiem wody. W domku miał Ojciec sypialnię, półki z książkami i komputer, przy którym spędzał godziny rozmawiając ze światem. Nie dojechał do domku. Nie doszedł już do dżipa. Poczuł rozdzierający ból w piersiach i stracił przytomność. Współbracia misjonarze werbiści odwieźli Ojca Mariana do najbliższego szpitala, gdzie w godzinę od omdlenia lekarz stwierdził: „Father is no more”.
Następnego dnia, 1 maja, o 7.00 rano odprawiono mszę świętą w kościółku, który sam zbudował. Trumna została przewieziona potem do Domu Arcybiskupa, aby mieszkańcy Puri mogli tam pożegnać się z Ojcem Marianem na zawsze. Pogrzeb odbył się 2 maja w Jharsugudzie. Zwłoki złożono do grobu obok zakonnego domu Shanti Bhavan – co znaczy Pałac Pokoju.
Ojciec Marian, za życia w ciągłym ruchu, siedział tylko w dwóch sytuacjach – kiedy odprawiał mszę świętą i kiedy prowadził samochód.