Pośmiertna sława Władysława Szpilmana niewiele ma wspólnego z tym, co robił przez większość życia. Dziś dla świata jest on przede wszystkim bohaterem filmu Romana Polańskiego „Pianista”, który 5 września wchodzi na ekrany naszych kin. Parę lat wcześniej jego wspomnienia, na których kanwie powstał film, stały się światowym bestsellerem.
Fakt, że muzyka ocaliła Szpilmanowi życie, był cudem – ale, jeśli można tak powiedzieć, cudem zrozumiałym. Muzyka jest przecież językiem międzynarodowym, w którym nie ma słów obrazy i nienawiści. Szpilman doskonale znał ten język. Był też zadziwiająco wszechstronny: przechodził swobodnie od gry solowej do kameralistyki, od muzyki poważnej do lekkiej, od grania do kompozycji.
Traf
Profesję odziedziczył nawet w nazwisku, które po niemiecku i w jidysz oznacza grajka, muzykanta. Jego ojciec i stryj, pochodzący z Ostrowca Świętokrzyskiego, byli znakomitymi skrzypkami – ojciec grał w orkiestrze zespołu operowego, działającego przy katowickim Teatrze Polskim. Matka uczyła gry na fortepianie. Oboje rodzice, choć uważali za oczywiste, że syn powinien uczyć się muzyki, nie odnosili się entuzjastycznie do faktu, że tak jak oni postanowił tej dziedzinie poświęcić życie. Po latach jednak to właśnie zarobki Władysława pozwoliły na sprowadzenie do Warszawy całej rodziny – dzięki szczęśliwemu trafowi: usłyszał jego grę Tadeusz Sygietyński i ściągnął go do Polskiego Radia.
Wcześniej, na studiach w Warszawie i Berlinie, Szpilman również miał prawdziwe szczęście – do pedagogów fortepianu. Aleksander Michałowski i jego uczeń Józef Śmidowicz, obaj wybitni chopiniści, kontynuowali linię wywodzącą się od samego Franza Liszta: Michałowski kształcił się u Karola Tausiga, jednego z najbardziej cenionych uczniów twórcy „Rapsodii węgierskich”.