Gordon Brown w swym pierwszym oświadczeniu w roli nowego premiera Wielkiej Brytanii powiedział, że będzie „człowiekiem zmiany”, a nowy rząd zyska „nowe priorytety”: w systemie ochrony zdrowia, szkołach, tanich mieszkaniach, że odejdzie od „wąskich interesów partykularnych”. Trudno w to wierzyć. Na pewno zobaczymy inny styl i nowych ludzi, to już dużo. Brown jest surowy, solidniejszy, ciężkawy, mniej spontaniczny, nieskory do uśmiechu, który zwykle Tony’emu Blairowi nie schodził z ust. Stare i niezmienione pozostają problemy: na powitanie Browna nieznani terroryści podłożyli bomby, a wywiad przyznał, że nie dysponował wcześniej żadnymi, nawet skąpymi danymi wywiadowczymi. Źle to świadczy o wynikach walki z terroryzmem, mimo tak ogromnej i wieloletniej mobilizacji. Najważniejsza jednak do pokonania przeszkoda, na której padł Tony – obecność wojsk brytyjskich w Iraku – pozostaje do wzięcia. Jakim sposobem? Brown dystansuje się od tak ścisłych, jak Blaira, związków z Bushem, ale trudno wyobrazić sobie, by Amerykanów zostawił tam bez wsparcia. Odziedziczy też typowy na Wyspach chłód wobec integracji europejskiej oraz wstrzemięźliwość wobec euro. Prasa brytyjska, zwykle Unii niechętna, już przypuściła szturm na rzekomą „kapitulację” na ostatnim szczycie UE w Brukseli i żąda referendum w sprawie uzgodnionych tam zasad traktatowych. Awans Gordona Browna stanowi też ciekawe „studium bliźniactwa” politycznego; przecież obecny premier zyskał stanowisko, które odstąpił mu najbliższy przyjaciel. Przez 10 lat premierowania Blaira Brown był numerem dwa (tak jest zawsze z kanclerzem skarbu), który zresztą tradycyjnie mieszka i urzęduje obok premiera: jeden pod nr. 10, drugi pod nr. 11 przy Downing Street. Żony i dzieci bawią się w tym samym ogródku.