Po każdym szczycie, który zakończył się mniej lub bardziej zgniłym kompromisem, premierzy i prezydenci wracają do kraju i obwieszczają zwycięstwo. Tak postąpili i Leszek Miller, i Marek Belka – teraz też prezydent Lech Kaczyński. Mało kto zakwestionował jego sukces. Nawet opozycja już zapomniała, jakie cele rząd i prezydent stawiali sobie przed szczytem: traktat konstytucyjny miał przecież być martwy, a UE miała się stać unią suwerennych państw, której legitymizacja miała pochodzić od parlamentów narodowych, a nie od Parlamentu Europejskiego (cytat z programu PiS). Dziś traktat co prawda nie nazywa się już „konstytucyjny”, ale jest bardziej żywy niż kiedykolwiek, a mandat dla konferencji międzyrządowej, na którą zgodził się prezydent Kaczyński, jest tak precyzyjny, że prezydencja portugalska chce już w październiku tego roku przedłożyć gotowy dokument do ratyfikacji.
Najważniejszym krótkofalowym celem prezydenta i jego delegacji było przekonanie pozostałych państw do koncepcji pierwiastka z liczby ludności jako miary siły głosu poszczególnych państw. Negocjatorzy zapewniali, że brak publicznego poparcia dla tej koncepcji nie oznacza, że jest ona bez szans. Wystarczy go zgłosić i ci, którzy jeszcze tchórzliwie kryją się za polskimi plecami, ujawnią się – wszyscy, dla których jest korzystny, od Wielkiej Brytanii, Hiszpanii po Litwę i Holandię. Jeśli to by nic nie dało, polska delegacja miała postawić weto. Ale polska ekipa wróciła z Brukseli bez pierwiastka i bez weta, a w momencie przesilenia, kiedy Angela Merkel zapowiedziała zwołanie konferencji bez Polski, protestowały tylko trzy małe państwa – Litwa, Czechy i Portugalia.
Czy można rozsądnie przyjąć, że gdyby Merkel zwołała konferencję bez Polski, te kraje zbojkotowałyby ją?