Spokój w Libanie nie trwał zbyt długo. W zeszłym roku w wyniku ataków izraelskich zginęło ponad tysiąc Libańczyków, a południe zrównano z ziemią. Potem była chwila ciszy, a dziś w kraju znowu wrze. Zaczęło się jak na Liban niewinnie: od pościgu wewnętrznych sił bezpieczeństwa za złodziejami, którzy napadli na bank w największym mieście na północy kraju – Trypolisie. Rabusie – prawdopodobnie członkowie radykalnej grupy sunnickiej Fatah al-Islam – schronili się w obozie dla palestyńskich uchodźców Nahr al-Bared, gdzie mogli liczyć na ochronę swoich ludzi. Od razu wybuchły walki między policją a bojownikami, a po tym, jak Fatah al-Islam zabił 27 żołnierzy, do konfliktu włączyła się armia libańska.
W Nahr al-Bared zbiegają się wszystkie konflikty bliskowschodnie: ten odwieczny palestyńsko-izraelski i te nowsze: syryjsko-libański, iracki, ale przede wszystkim irańsko-amerykański. Zresztą na Bliskim Wschodzie, bezustannie ogarniętym wojną, o konflikt nietrudno, tym bardziej w Libanie, gdzie każdy – Libańczyk czy nie – ma swoją wizję kraju i w dodatku gotów jest za nią zginąć. Każdy ma też swoją prawdę i ślepo w nią wierzy, bo w Libanie jednej prawdy nie ma – są przynajmniej cztery różne wersje.
Diabeł w Damaszku
Po trzech tygodniach oblężenia przez wojsko Nahr al-Bared zrównany jest prawie z ziemią, a konflikt ogarnął również Ajn al-Hilwa, inny obóz palestyński. Ale rząd zapowiada, że armia będzie walczyć, dopóki całkowicie nie pozbędzie się „elementów terrorystycznych”. Nie może sobie pozwolić na drugi Irak. Tego samego zdania są Stany Zjednoczone, które premierowi przesłały samoloty wypchane bronią i amunicją, by raz na zawsze skończyć z islamskim terroryzmem, fundowanym przez Iran i Syrię. Kto zawinił tym razem?