Christy den Broeke siedzi w swoim biurze w starym centrum Amsterdamu. Pod oknem tętni życie europejskiej stolicy rozpusty. Na jednym rogu sklepik, w którym można kupić zarówno kawę jak i lekkie narkotyki, tak zwany coffee shop, na drugim rogu legalny dom publiczny, a między jednym a drugim na masce starego samochodu tańczy Murzyn z kolorowymi włosami. Christy pracuje jako rzecznik prasowy i współzałożycielka pierwszego holenderskiego związku zawodowego prostytutek. Sama nazywa swoje podopieczne sex workers, one zresztą same się tak określają. Anie, jedna z członkiń związku, denerwuje się, że wszyscy, którzy dyskutują o problemach sex workers, zastanawiają się jedynie nad tym, jak je resocjalizować. – Ludzie prowadzą tysiące badań nad naszą psychiką i szkodami, jakie nasz zawód pociąga za sobą. Nikt nie bierze pod uwagę, że nie jesteśmy biednymi ofiarami, nad którymi społeczeństwo musi się litować, w większości wybrałyśmy naszą działalność świadomie i wiemy, jakie ryzyko się z tym wiąże.
Podatek od okienka
W Holandii rzeczywiście nikt nie musi się troszczyć o prostytutki. W świetle prawa jest to zawód jak każdy inny (choć nie znaczy to, że społeczeństwo go akceptuje). Anie ma własnego doradcę podatkowego, konto w banku i skrupulatnie rozlicza dochody oraz wydatki związane z wykonywaniem zawodu. Pracuje w legalnym domu publicznym, którego właściciel płaci podatki i musi podpisać z Anie umowę o świadczeniu usług. Ta przeważnie polega na użyczeniu „okienka” lub pokoju w burdelu, za co sex worker płaci czynsz. Mniej solidni właściciele domów publicznych często jednak narzucają dziewczynom umowy zawierające kary konwencjonalne za odmowę usług. Jeśli dziewczyna odrzuca brudnego, pijanego lub z innych powodów odpychającego klienta, musi płacić.