Niewiele brakowało, a z początkiem lat dwudziestych XX wieku żubr podzieliłby losy tura i na zawsze zniknął z naszej planety. Staraniem Polaków i Niemców stado tego potężnego przeżuwacza rozrosło się jednak w świecie do prawie 3 tys. osobników. Po odtrąbieniu zwycięstwa zaczęto się nawet przymierzać do wykreślenia Bisona bonasusa z listy gatunków ginących i zagrożonych. Ostatnie lata dowiodły, że triumf był przedwczesny.
Odbudowa stada zaczęła się w Puszczy Białowieskiej od siedmiu osobników. Wzrost populacji wskutek rozmnażania się osobników spokrewnionych, czyli tzw. chowu wsobnego, musiał wywołać w kolejnych pokoleniach defekty genetyczne. W ślad za nimi pojawiają się również trudne do zidentyfikowania, a jeszcze trudniejsze do leczenia choroby. Zwierzęta zaczęły chorować po 43 latach od restytucji. Z początkiem lat 80. poważne zmiany w układzie moczowo-płciowym odnotowano nie tylko u osobników w Puszczy Białowieskiej, ale również u tych, które zasiedlono w Bieszczadach, Puszczy Boreckiej, także w rezerwacie w Gołuchowie.
Nie ma ratunku?
– U żubrów – ujawnia intymne szczegóły prof. Janusz Gill, emerytowany pracownik Zakładu Fizjologii Zwierząt Kręgowych Uniwersytetu Warszawskiego – pojawiły się zmiany w skórze napletka i w błonie śluzowej prącia. Ułatwiły one zagnieżdżenie bakterii, które powodują obrzęk i zmiany ropne. Na tę dolegliwość, która nie jest żadną chorobą weneryczną czy zakaźną, zapadają 15–18-letnie żubry i 4–7-miesięczne byczki, a to już jest bardzo niepokojące.
Z badań profesora wynika, że zmiany sięgają jąder i najądrza, które obrastają cystami. Wraz z tym schorzeniem następuje tzw. wnętrostwo – jądra nie schodzą do moszny, pozostając na stałe w brzuchu. Taki stan prowadzi do bezpłodności.