Sprawa „żydowskiego złota” pokazała Szwajcarom, że w czasie wojny byli nie tylko wysepką demokracji, ale także „gorliwym paskarzem Hitlera”, który piorąc pokrwawione pieniądze być może przedłużył ludobójczą wojnę. Z kolei niedawne bankructwo Swissairu uprzytomniło im, że i ich firmy nie są z alpejskiego granitu. Seria katastrof – pożar w tunelu św. Gotharda, strzelanina w lokalnym parlamencie i wreszcie niedawne zderzenie samolotów – dopełniła czary goryczy.
Dziesięć lat temu Szwajcarzy minimalną większością głosów odrzucili w referendum wejście do Unii Europejskiej i od tego czasu trwa kac i ciągły spór: kim jesteśmy? Aby na to pytanie odpowiedzieć, Szwajcarzy zafundowali sobie krajową wystawę: Expo 2002. Poprzednia – pierwsza po wojnie – w 1964 r., eksponowała największe osiągnięcia techniki, których symbolem była pierwsza w Szwajcarii autostrada i wycieczkowy statek podwodny (dziś ostentacyjnie wystawiony zardzewiały wrak – dowód przemijalności techniki). Z kolei wystawa z 1939 r. była demonstracją woli obrony „alpejskiej reduty” – jak mówił ówczesny wódz naczelny armii szwajcarskiej generał Henri Guisan – przed barbarzyńcami z nizin. Przypominano przysięgę tzw. leśnych kantonów w Rüttli (1291), Wilhelma Tella i znanego nam z „Kordiana” Arnolda Winkelrieda, który w bitwie pod Sempach (1386) wbijając sobie w pierś habsburskie piki otworzył Szwajcarom drogę do wolności.
Dziś ani Polska nie jest Winkelriedem narodów, ani Szwajcaria nie jawi się jako piękny, ale nudny kraj, zamieszkany wyłącznie przez podejrzliwych górali, skąpych bankierów oraz urzędników ONZ i Czerwonego Krzyża. Wręcz przeciwnie – Szwajcarzy rewidują swój wizerunek z zupełnie nieoczekiwaną lekkością i autoironią.