Ruszając na wschód zbliżamy się do kresów, które, już za chwilę, będą kresami Unii Europejskiej. Posuwając się w kawalkadzie samochodów szosą płaskiego i piaszczystego Mazowsza, mijamy luksusowo wyposażone stacje paliw. Co kilkanaście kilometrów zaprasza nas przyzwoity zajazd, bar czy restauracja. Tablice informują o niezliczonej ofercie usług rzemieślniczych. Popyt dyktuje podaż. A jedno i drugie jest większe niż w miasteczkach pod Paryżem lub Berlinem. Ale zostawmy politykę w Warszawie, gdyż zbliżamy się do mojego Podlasia. Ja z sercem bijącym radośnie, bo to przecie „kraj lat dziecinnych, on zawsze zostanie, świeży i czysty, jak pierwsze kochanie”. Jeszcze gdzieś tu przy leśnej drodze trzeba kupić kobiałkę truskawek, w lecie jagód, a na jesieni grzybów. Ceny konkurencyjne w stosunku do cen w marketach otwartych (np. w Sokołowie) 24 godziny na dobę.
Historia w kolorze papieru
Parę kilometrów przed miejscowością Liw krajobraz się wyraźnie zmienia. Starannie uprawiane pola i soczyste łąki zaczynają łagodnie falować pagórkami. W Liwie widać ślady dawnego podlaskiego budownictwa – drewniane domki z ganeczkami ku szosie. Malwy, sumaki, maciejka... Okiennice mają wyblakłe kolory, niebieskie i czerwone. Domki te trochę się wstydzą. W ich sąsiedztwie wyrastają od niedawna niebrzydko zaprojektowane i wykonane wille zamożniejszych gospodarzy. Ale stare zawołanie „czym chata bogata”, ma teraz inną interpretację. Ano bogata oczywiście w antenę satelitarną. W środku dwa magnetowidy, nierzadko DVD. Dlaczego dwa? Bo Izaurka woli oglądać inną kasetę z rozlicznych wypożyczalni, a Andreasik też. Wiem, co piszę, bo gościłem w takich domach i dedykowałem posiadaczom tych imion autografy.
Przekraczamy wijącą się kręto rzeczkę Liwiec.