Są to bowiem produkcje jednocześnie i podobne, i całkowicie odmienne. Najpierw o podobieństwach. W obu wypadkach mamy do czynienia z niewielkimi zespołami ludzkimi, scementowanymi wydarzeniami wojennymi. W „Czterech pancernych” to załoga jednego czołgu, w „Kompanii braci” kompania E 506 pułku piechoty spadochronowej, czyli komandosów. Przez kompanię E przewinęło się kilkuset żołnierzy, „Czterej pancerni” są opowieścią o kilku zaledwie.
Można więc powiedzieć, że Tom Hanks i Steven Spielberg mieli sytuację o tyle łatwiejszą od autorów „Czterech pancernych”, że z tak licznej zbiorowości łatwiej wybrać postacie budujące oś dramaturgiczną. Ale nie należy zapominać, że „Kompania braci” jest wiernym odtworzeniem znakomitej książki Stephena E. Ambrosa pod tym samym tytułem, której polski przekład ukazał się przed kilku miesiącami. Autor, wykładowca historii na Uniwersytecie Nowego Orleanu, dyrektor Eisenhower Center i National D-Day Museum w Nowym Orleanie, miał już spory dorobek, a przede wszystkim doświadczenie w zbieraniu i wykorzystywaniu relacji uczestników wydarzeń, gdy rozpoczynał pracę nad tą książką. Jego zamierzeniem było napisanie tekstu mogącego zainteresować masowego czytelnika i maksymalnie wiernie odtwarzającego opisywane wydarzenia.
Steven Spielberg i Tom Hanks postanowili wiernie trzymać się książki, która z kolei wiernie odtwarzała losy kompanii E. Mieli doświadczenie wcześniejszych wspólnych filmów („Lista Schindlera”, „Szeregowiec Ryan”). Oparte na tej samej paradokumentalnej zasadzie przyniosły im wielki sukces.
Wojna jest bardzo fotogeniczna, szczególnie jeśli dysponuje się taśmą kolorową.