Na początku listopada do pana D. dzwoniono na komórkę z Kancelarii Premiera. Dostał propozycję objęcia w jednym z resortów stanowiska sekretarza stanu.
D. z polityką dotąd miał niewiele wspólnego. Jest prawnikiem z wieloletnim doświadczeniem, specjalistą w wąskiej dziedzinie, uznanym autorytetem i wykładowcą kilku uczelni. Udzielił w tej sytuacji jedynej rozsądnej odpowiedzi: grzecznie odmówił. Chodziło nie tylko o niedogodność przeprowadzki z północnej Polski do Warszawy. – Praca niepewna i zależna od koniunktury wyborczej. Człowiek ma potem do końca życia łatkę związanego z polityką. Pieniądze żadne, a jeszcze ryzyko ciągania się latami po prokuraturach albo komisjach śledczych. Nie piszę się – mówi D. I nie jest jedyny.
Od kilku miesięcy nowa ekipa rządząca wertuje notesy, rozpuszcza wici, odgrzebuje kontakty do kolegów ze studiów. Poszukiwany-poszukiwana: osoby z wykształceniem i doświadczeniem do stworzenia w Polsce gospodarczego cudu. Wymagana: normalność rozumiana jako przeciwieństwo publicznych zachowań niektórych członków Prawa i Sprawiedliwości. Pożądana: gotowość do pracy w nadgodzinach, bo jest dużo do zrobienia. Mile widziana znajomość języków obcych, obycie w Brukseli i tytuł naukowy.
Ale chętnych nie brakuje jedynie do rad nadzorczych spółek Skarbu Państwa, szczególnie z branży paliwowej i energetycznej. Na przykład do konkursu do rady Orlenu zgłosiło się aż 86 kandydatów, do Polskiego Górnictwa Naftowego i Gazownictwa – ponad 100. W radzie rurociągu Przyjaźń państwo obsadza trzy miejsca, a chętnych było... 91. Tłumy chętnych spodziewane są również przy obsadzaniu posad członków zarządów. Im mniej udziałów ma w spółce Skarb Państwa, tym lepiej. Poniżej 50 proc. przestaje obowiązywać ustawa kominowa, która ogranicza zarobki do maksymalnie sześciokrotnej średniej krajowej brutto, czyli ok.