Nigdy jeszcze ekipa nie informowała o wojnie tak skąpo i tak bardzo nie blokowała reporterom bezpośredniego dostępu do frontu. Pentagon uważa, że ostrożność ta jest jednym z koniecznych warunków wygranej. Nie może jednak przesadzić w drugą stronę – propagandowego manipulowania informacją – bo z terrorystami toczy się także wojna o umysły, o poparcie opinii publicznej na świecie, w której prawda jest zwykle sojusznikiem koalicji pod wodzą USA.
Dziennikarze amerykańscy są zawiedzeni, bo sekretarz obrony Donald Rumsfeld uroczyście obiecał wcześniej, że „nie będzie im kłamał”, a tymczasem na briefingach kluczy i nie odpowiada na większość pytań. Generałowie i admirałowie ogólnikowo wyliczają, co zbombardowano – zawsze są to „lotniska, centra dowodzenia i kontroli, magazyny amunicji, bazy szkoleniowe terrorystów” – ale nie informują, jakie szkody wyrządziły amerykańskie bomby i rakiety (co podawano jeszcze w czasie wojny nad Zatoką Perską, także podczas bombardowań Jugosławii; już wówczas pisaliśmy o wojnie na informacje („Generał telewizor” POLITYKA 19/99). – Nie dostarczają nam dość danych nawet wtedy, kiedy mogliby to zrobić, na przykład po zakończonej akcji – skarży mi się korespondent radia publicznego NPR Steve Inskip, a jego frustracje podziela akredytowany w Pentagonie Jamie McIntyre z telewizji CNN. Nawet po zakończeniu pierwszej operacji powietrzno-desantowej 19 października resort nie chciał ujawnić, ilu komandosów wzięło w niej udział ani jak ewakuowano ich z powrotem. Najbardziej złości dziennikarzy, że nie wpuszcza się ich na lotniskowiec Kitty Hawk, skąd startują samoloty i helikoptery z żołnierzami sił specjalnych.
Dziennikarscy rutyniarze nie ograniczają się oczywiście do oficjalnych konferencji, mają swoje źródła i wiadomości prasowe o nocnych desantach w Afganistanie nieco wykraczają poza to, co zechcą powiedzieć rzecznicy.