Optymizm co do możliwości znacznego przedłużenia naszego życia, a nawet – kto wie? – potencjalnej eliminacji nieuchronności śmierci, jaki przejawia dziś wielu badaczy, ma swe źródło w imponującym postępie nauk medycznych. Przez 130 tys. lat naszej historii (i prehistorii) natura nie pozwalała przeciętnemu człowiekowi przekroczyć 45 lat życia. Jeszcze na początku XIX w. dziecko urodzone w Ameryce oczekiwać mogło, że dożyje wieku 45–49 lat. To co nastąpiło w ostatnim stuleciu, było prawdziwą demograficzną rewolucją. Dziś oczekiwana długość życia wynosi 73,5 lat dla amerykańskich mężczyzn (w Polsce – 69,7) i 79,6 lat dla kobiet (u nas 78), czyli w ciągu zaledwie stu lat wzrosła o lat 30. Przekonanie, że w obecnym stuleciu postęp długowieczności – dzięki badaniom genetycznym – jeszcze przyspieszy, trafia do serca pokoleniu „demokratycznego wyżu”, które lada moment wkroczy w wiek emerytalny i ani myśli umierać.
Nie brak też uczonych, którzy ten optymizm podzielają. Profesor gerontologii Tom Kirkwood z University of Newcastle, który w tym roku zaproszony został przez BBC do wygłoszenia na antenie cyklu wykładów, dowodził, że proces starzenia się ludzkiego organizmu nie jest nieunikniony. W jego przekonaniu śmierć nie jest zaprogramowana w naszych genach. Istnieją w końcu nieśmiertelne gatunki zwierząt (np. anemony czy słodkowodne hydry) niewykazujące żadnych objawów starzenia się, a niektóre wielkie żółwie dożywają 180 lat. Nic nie wskazuje na to, aby istniała jakaś nieprzekraczalna granica naszej własnej długowieczności.
Inny uczony Michael Rose z University of California w Los Angeles drogą selekcji wyhodował muszki owocowe dożywające 130 dni, zamiast typowych dla nich 40.