Prasa pisze o Klapie niechętnie albo w ogóle. Sam mistrz raczej oględnie komentuje tę medialną głuszę. Dawno już przywykł do samotności, tym bardziej że gdy się maszeruje pół tysiąca kilometrów po asfaltowej szosie, to i o towarzystwo trudno.
Chodzenie, ale takie, o jakim żaden miłośnik spacerów nawet nie myśli, zaczął jeszcze w 1971 r. Był wtedy uczniem technikum rolniczego. Nauczyciel wf. odkrył w nim samotnika i zaproponował taką dłuższą przechadzkę po szosie. A ponieważ polecenia nauczycieli zawsze skrupulatnie wypełniał, więc poszedł. Zdarzyło się to raz, drugi, później podejmował już próby częściej, a zaraz po maturze pobił rekord Polski na 50 km. Wkrótce został członkiem kadry narodowej i pewnie byłby już dzisiaj wielokrotnym olimpijczykiem, gdyby nie jego zadziorność. Klapa naraził się działaczom sportowym swoim niekonwencjonalnym zachowaniem. Zamiast słuchać, miał własne zdanie na każdy temat. Kwestionował nawet metody swojego trenera. Odszedł z kadry na własne życzenie, ale nie zrezygnował z treningów.
Przypadek zrządził, że w 1981 r. przyszło z Belgii zaproszenie do udziału w maratonie na 100 km. Działacze długo rozglądali się za kandydatami do dystansu w tych czasach niewyobrażalnego. Chętnych nie było, więc przypomnieli sobie o Zbyszku. A nuż zaryzykuje? Zaryzykował. Co prawda do mety doszedł na pokrwawionych krajowym obuwiem nogach, ale... zajął drugie miejsce.
– Była sensacja, bo z tej części świata nikt jeszcze nie startował w maratonach – wspomina Zbyszek – a zdobycie od razu drugiego miejsca okazało się prawdziwym szokiem dla obserwatorów. W nagrodę dostałem nowe francuskie buty. Absolutny luksus jak na tamte lata! Następne zaproszenie przyszło już nie pod adres PZLA, ale prywatny Zbigniewa Klapy.