Archiwum Polityki

Sąd drażni rząd

O Trybunale Konstytucyjnym prezydent Lech Kaczyński nie powiedział niby niczego zdrożnego: „Władza Trybunału to jest postać władzy mędrców (...), a mędrcy mają swoje przekonania”. Prezydent może sobie ironizować, ale ten Państwowy Sąd Ostateczny jest także po to, żeby irytować polityków.

W 2002 r. wprawdzie nie Sąd Najwyższy, ale Sąd Apelacyjny w San Francisco orzekł, że Przyrzeczenie Wierności, które w większości szkół dzieci składają każdego ranka (ze słowami: „Jeden naród w obliczu Boga”) jest bezprawnym naruszeniem rozdziału państwa i religii. George Bush ocenił, że decyzja sądu jest śmieszna i że w Stanach Zjednoczonych widocznie brak sędziów ze zdrowym rozsądkiem i że on – uwaga! – postara się o to, by wybierano takich sędziów, „którzy wiedzą, że nasze prawa pochodzą od Boga”. Konflikty między władzami – wykonawczą i sądowniczą – są naturalne, a nawet pożądane, skoro stanowią część systemu podziału władz, czy jak to lepiej określa amerykańska doktryna: checks and balances, wzajemnego hamowania, kontroli i równowagi władz. Naturalne napięcie, a nawet konflikt między władzą wykonawczą a Trybunałem Konstytucyjnym, jest zrozumiałe: wprawdzie ustawy tworzy Sejm, ale w prawie 70 proc. są to inicjatywy rządowe. Jeśli więc Państwowy Sąd Ostateczny, jak to kiedyś żartobliwie określaliśmy, ustawy krytykuje czy odrzuca – rząd (i prezydent, który za nim stoi) jest poirytowany. Ale lepiej, żeby był poirytowany, niż miał ostatnie słowo w opracowaniu ustawy – bez kontroli.

Władza ograniczana

Sądownictwo konstytucyjne to w ogóle pomysł dalszego ograniczania władzy wykonawczej – w imię poszerzania wolności jednostki. Za twórcę tego modelu uważa się austriackiego prawnika Hansa Kelsena, który w 1920 r. posłużył się pojęciem Grundnorm, normy pierwotnej, której ma się podporządkować nawet ustawa, i sejmy, i rząd. W Polsce, pośród ludzi, którzy tworzyli nowoczesne sądownictwo konstytucyjne, trzeba wspomnieć zmarłą Janinę Zakrzewską. Pamiętam, jak podkreślała, że „należy stworzyć ochronę parlamentarnej opozycji przed ewentualną arbitralnością większości”, słowem: unikać sytuacji z francuskiego Zgromadzenia Narodowego, kiedy w czasie debaty nad nacjonalizacją deputowany większości wołał do swego kolegi: „Nie ma pan racji z prawnego (!

Polityka 13.2006 (2548) z dnia 01.04.2006; Temat tygodnia; s. 28
Reklama