Kiedy rada nadzorcza Koncernu Energetycznego dowiedziała się o projekcie kupna Stoczni Gdańskiej, któryś z członków zapytał: Dlaczego Energa, a nie Lotos? Choć rada wywodzi się jeszcze z III RP i dominują w niej działacze SLD, wszyscy zdają sobie sprawę z reguł gry: chodzi o realizację zobowiązań wyborczych. Ktoś musi dać na to pieniądze. Padło na Energę, choć mogło przecież paść na inną bogatą państwową firmę, jak choćby Grupa Lotos.
Lech Kaczyński w czasie kampanii prezydenckiej w słynnej sali BHP złożył deklarację, że „trzydziestoośmiomilionowy naród stać na to, by pamiętać o Stoczni Gdańskiej”. Obiecał stoczniowcom realizację ich postulatów. Najważniejszy zaś dotyczy wydzielenia Stoczni Gdańskiej z Grupy Stoczni Gdynia. Trójmiejskie stocznie są w marnej kondycji ekonomicznej i wzajemnie oskarżają się o piętrzenie kłopotów. Wśród związkowców Solidarności – a to oni faktycznie rządzą obu zakładami – panuje przekonanie, że rozwód postawi je na nogi i pozwoli szczęśliwie ułożyć własne losy. Śpieszą się, bo w światowej branży stoczniowej jest niezła koniunktura. Różnią się przy tym pomysłami, jak na niej skorzystać: ci z Gdyni chcą szukać inwestora strategicznego i liczą na dokończenie prywatyzacji. Ci z Gdańska marzą raczej o dożywotnim statusie firmy państwowej. Skromniejszym, ale pewniejszym. Prezydent Kaczyński gotów jest oba marzenia spełnić.
Do tego potrzebne są jednak pieniądze – na początek 100 mln zł. Formalnie po to, by odkupić Stocznię Gdańską od Grupy Stoczni Gdynia – spółki akcyjnej o państwowo-prywatnym kapitale. Na tym jednak nie koniec, bo nowy właściciel musi zapewnić produkcję statków, a to wymaga kolejnych milionów. Banki gotowe są udzielać kredytów, muszą mieć jednak gwarancję, że pieniądze odzyskają.