Mariola K., l. 19, z Warszawy, gdy dwa lata temu kończyła zawodową handlówkę, już miała zaplanowane następne pół roku życia. Pójdzie na zasiłek dla absolwentów. Tak jak prawie wszystkie jej koleżanki i koledzy. Nie będzie przecież w supermarkecie tyrać w piątek i świątek za 700 czy 800 zł. Kiedy zasiłek się skończy – planowała – zacznie rozglądać się za pracą. No, chyba że wcześniej trafiłoby się coś zupełnie super. W ekskluzywnym butiku czy coś takiego. Bo Mariola K. z wykształcenia jest sprzedawczynią.
Nic super się nie trafiło, ale w dyskotece poznała Rafała. On był po technikum budowlanym i także na zasiłku dla absolwentów. Kiedy okazało się, że Mariola jest w ciąży – pobrali się. – Wesele było skromne – wspomina jakby z żalem – wszystkiego czterdzieści parę osób. Ale i tak kosztowało kilka razy więcej niż nasze półroczne zasiłki razem wzięte. Zapłacili rodzice. Pomagają nam zresztą do dzisiaj.
Młodzi zamieszkali w kawalerce po babci Rafała, na Ochocie. Mariola nosiła już spory brzuszek, gdy zjawił się u nich Marek, kolega Rafała z siłowni. Dowiedział się, że Mariola nie pracuje i mówi: ludki, kurde, myślcie trochę do przodu. I obiecał załatwić Marioli nie tyle pracę, bo przecież będąc w zaawansowanej ciąży żadnej pracy by nie podjęła, co zasiłek macierzyński. Oficjalnie więc Mariola została kierowniczką z pensją 2000 zł w spółce znajomego kolegi Marka, który zatrudnia na czarno Ukraińców, Rosjan i Białorusinów i właśnie potrzebował jakiejś krajowej, ale martwej duszy. Musiała mu jeszcze zapłacić 150 zł na składkę w ZUS, gdzie następnego dnia zgłosił nowego pracownika, czyli ją.
Miesiąc później, w grudniu ub.r., urodził się Adaś (– To na cześć Adama Małysza, bo Rafi jest strasznym kibicem – wyjaśnia Mariola) i ZUS wypłacił zasiłek porodowy (ponad 400 zł).