Kiedy w Polsce ludzie zapalają zwykłe świeczki na chodniku ulicy – taki gest nigdy nie jest ani oszukany, ani teatralny. 11 września kwiaty i świeczki postawiono przy ogrodzeniu ambasady USA w Warszawie. W tym samym czasie w Moskwie oglądano przekazy telewizyjne z Nowego Jorku ze łzami w oczach. „Dziś wszyscy jesteśmy Amerykanami” – tak mówił niejeden polityk europejski. Europa w rumowisku na Manhattanie straciła kilkuset własnych obywateli. I miał rację przewodniczący Komisji Unii Europejskiej Romano Prodi: „W najczarniejszych godzinach europejskiej historii Ameryka stanęła przy nas. Dziś my stajemy przy Ameryce”. Kanclerz Gerhard Schröder powiedział nawet o „nieograniczonej solidarności” z Ameryką, a Sojusz Atlantycki – od Portugalii po Polskę – po raz pierwszy w historii sięgnął po art. 5 swego traktatu założycielskiego („wszyscy za jednego”). Nikt nie pytał o cenę. Wielu miało nadzieję, że nowa koalicja proamerykańska, jeśli wszystkie strony potraktują ją serio, może nie zdusi terroryzmu do końca, ale zrodzi nowy, bardziej partnerski świat.
Dziś, po z górą pół roku od tragedii, atmosfera solidarności ulotniła się niemal zupełnie. „Amerykanie nikogo nie potrzebują do pomocy, to już pokazali, nikogo nie potrzebują do rady, to pokazują codziennie” – skarży się wysoki rangą niemiecki dyplomata. Te słowa oddają nastrój gremiów międzynarodowych. Amerykanie, zawsze pewni siebie, teraz są wręcz aroganccy, po świetnym zwycięstwie wojskowym w Afganistanie, odniesionym mimo europejskiego stękania i ostrzeżeń przed klęską, zapatrzeni w generałów, pewni rekordowego poparcia społecznego, nakręceni autentycznym patriotyzmem amerykańskiej prowincji. Europejczycy – pogrążeni w wiecznych konwentach, radach europejskich, bojaźliwi i niemrawi, w cokwartalnym lęku przed humorami wyborców (jak łatwo obliczyć, w Europie co kwartał w jakimś kraju są wybory i często ważne decyzje odkłada się na „po wyborach”).