Dlaczego właśnie prawo karne, a nie cywilne, kosmiczne czy rolne rozpala emocje polityków? Ponieważ jest stosunkowo mało hermetyczne, operuje też działającą na wyobraźnię wysokością kar, więc – podobnie jak z medycyną – większość ma w tej sprawie z góry wyrobione zdanie oraz sądzi, że się na tym zna. Jeśli w dodatku dzieje się tak, jak się stało w 1997 r., iż po wielu latach prac powstał kodeks karny zrywający wprawdzie z peerelowską represją, lecz całkowicie rozmijający się z nowymi tendencjami w przestępczości i społecznym poczuciem zagrożenia, to coraz powszechniejszy jest osąd, że zawiniło samo prawo; zbyt liberalne, zbyt łagodne jak na nowe brutalne czasy.
Już po roku obowiązywania nowej kodyfikacji zespół powołany przez ówczesną minister sprawiedliwości Hannę Suchocką miał dokonać korekt, a właściwie autopoprawek w przepisach uznanych przez praktyków za nieudane, a przez społeczeństwo za nazbyt liberalne. Tak się nie stało, bowiem nastał nowy minister, Lech Kaczyński, który z zaostrzenia represji karnej oraz walki z bandytyzmem uczynił sztandar swojej partii politycznej (Prawo i Sprawiedliwość) i główne hasło wyborcze. Projekt radykalnego zaostrzenia przepisów, z podniesieniem i usztywnieniem progów wymiaru kar, tak, by sędziowie mieli mniejsze pole manewru, z powrotem do idei odpłaty jako głównego mechanizmu wymierzania sprawiedliwości za popełnione czyny, został w sierpniu zaakceptowany przez parlament, ale w październiku zawetowany przez prezydenta. „Odmawiam podpisania ustawy – napisał wówczas Aleksander Kwaśniewski – ponieważ została uchwalona w pośpiechu i bez dbałości o jakość zawartych w niej regulacji.