Brytyjczycy mają dziś ciekawy klub swoich państw-partnerów: Commonwealth. By oszczędzić dumę innych, przestali ten klub nazywać Brytyjskim Commonwealthem, ale jego mapa prawie dokładnie pokrywa się z upadłym imperium. Najmodniejszą zaśpiewką imperialnego Londynu był beztroski refren z musicalu wystawianego w 1878 r.: „Nie chcemy walczyć, ale – by jingo! – jeśli będziemy, to mamy przecież okręty, mamy żołnierzy i mamy też pieniądze”. W oryginale angielskim refren się rymował, a zwrot by jingo (zwrot bez sensu, coś w rodzaju „do stu piorunów!”) dał początek nowemu angielskiemu słowu jingoist oznaczającemu szowinistę. Konkretnie osobę, która popierała wówczas wysłanie floty na wody tureckie, by przeciwstawić się ekspansji Rosji. Cóż to były za piękne czasy! Może i dawało się odczuć pewną recesję, ale Savoy niósł sławę najelegantszego i najnowocześniejszego (elektryczność!) hotelu świata, zaczęto rozgrywać coroczne mistrzostwa kraju w krykiecie, co drugie miasto miało drużynę piłkarską, królowa Wiktoria przyjęła właśnie tytuł cesarzowej Indii, Kanał Sueski (i późniejsze zwycięstwo brytyjskiej ekspedycji wojskowej, która zajęła Kair) sprawił, że cały Egipt, którego nie ma na mapie imperium, był w istocie kolonią brytyjską. Ale nawet i bez Egiptu (i bez Sudanu, także okupowanego przez pewien czas – patrz historia Stasia i Nel) – w Imperium Brytyjskim słońce rzeczywiście nigdy nie zachodziło. Bo jak miało się pod wieczór na Nowej Zelandii, to na Malajach, w Birmie albo w Szanghaju (też nieformalna kolonia) był jeszcze dzień, a nad Wodospadem Wiktorii w Afryce – dopiero wschód. I znów, kiedy słońce tam zachodziło, to jeszcze nie na Bahamach ani nie w Kanadzie czy na Falklandach na drugiej półkuli.