Dziesięcioletnią córkę pani Marii ciągle bolało gardło. Często gorączkowała. Badania wykazały, że choroba dziewczynki jest spowodowana przewlekłą infekcją bakteryjną, dlatego lekarz przepisał antybiotyk. Nie pomógł. Kolejna kuracja antybiotykowa też nie dała rezultatu. Pani Maria była z córką u kilku lekarzy. Jednak przepisywane przez nich kolejne lekarstwa również nie zakończyły infekcji. Wtedy jedna z sąsiadek przypomniała sobie, że jej kuzyn miał podobne problemy, wprawdzie z zapaleniem skóry, ale jemu również nie pomagały antybiotyki. Wyleczył się dopiero, gdy lekarz zlecił wykonanie autoszczepionki.
Tak na ogół wygląda droga pacjentów do autoszczepionek, za które muszą zapłacić około 150 zł. Ponieważ nie są one powszechnie uznaną przez świat medyczny formą leczenia, pacjenci trafiają do laboratoriów produkujących takie preparaty głównie dzięki propagandzie szeptanej. Niektórzy lekarze zalecają autoszczepionki jako środek ostatniej szansy.
Jak 100 lat temu
Pierwszą taką szczepionkę zastosował brytyjski mikrobiolog Almroth Wright na przełomie XIX i XX w. Wpadł on na pomysł, aby głębokie ropne zapalenia skóry leczyć za pomocą szczepów bakterii pobranych z ran pacjentów. Miało to dodatkowo pobudzać ich układ odporności i w ten sposób pomagać zwalczać infekcje. Nie istniały wtedy jeszcze antybiotyki – penicylinę odkrył co prawda jego uczeń Aleksander Fleming, ale dopiero w latach czterdziestych udało się wprowadzić ją na rynek jako lek. Usilnie poszukiwano więc rozmaitych sposobów walki z zakażeniami. Wright twierdził, że właśnie dzięki autoszczepionkom odniósł na tym polu znaczące sukcesy.
Dzisiaj autoszczepionki powstają podobnie jak sto lat temu. Od pacjentów, którzy mają przewlekłe infekcje, np. górnych dróg oddechowych lub zapalenia skóry, pobiera się wymaz zawierający chorobotwórcze drobnoustroje.